Do nowej ekranizacji “Wywiadu z wampirem” podchodziłam jak pies do jeża od dłuższego czasu. Powody były z grubsza dwa: raz, że trailer nie pozostawił wątpliwości co do luźnego traktowania materiału źródłowego, a dwa, że odkurzanie tekstów formatywnych wiele lat później zwykle jest czynnością wysokiego ryzyka.
Spodziewałam się wszystkiego. W pierwszym odruchu gryzłam paznokcie w oczekiwaniu na typowe Young Adult, gdzie rolę główną będzie grać sztuczna krew spływająca po rzeźbionych na siłowni torsach. W drugim – dotarło do mnie, że może lepsza netfliksoza od dosłowności: ociekające patosem cytaty z Ani Ryżowej o naturze zła nadają się może do sztuki teatralnej, ale nie do współczesnego serialu. W trzecim – wewnętrzny ChatGPT wypluł wywrotkę różnych podejść do tematu, ale nic powyżej jakiegoś True Blood na poważnie, nawet przy dużej dozie instynktu samozachowawczego w reżyserce.
I wiecie co? Weteranka gothowania dostała jedyne, co wykluczyła na wstępie – serial, który ląduje w Dark Fantasy Top 10, przebijając takie tytuły jak “Upadek rodu Usherów”. Arcydzieło rebootu, jednocześnie odważne i wierne duchowi oryginału. Nie mam pojęcia, czemu w Polsce serial ten przeszedł bez echa, czy ze względu na obcość kultury Nowego Orleanu czy całkowicie queerową konstrukcję fabuły, odważnie i bez odsuwania na drugi plan, ale jest to serial, który określiłabym mianem kompletnego. Jest zaplanowany, samoświadomy, dopracowany i pełen fabularnego umami. Nie próbuje odtwarzać gotyku lat 80/90, z typową dla tej epoki powłóczystością obrazu i myśli, ale maluje jego cyniczną subwersję, z jednej strony równoważąc dramat humorem, a z drugiej humanizując postacie i ich relacje ze światem zwykłych ludzi.
Wywiad jako dziennikarstwo śledcze
Stylistyka wywiadu ze smaczka narracji w oryginalnej książce i filmie z 1994 roku awansuje do ważnego elementu fabularnego – gry charakterów: kto mówi prawdę, kto kłamie a kto nie pamięta. Tu należy podkreślić, że serial trzyma się wszystkich najlepszych reguł gatunku mystery, oglądajcie uważnie, zwracajcie uwagę na szczegóły. To nie jest jedna strzelba, ale cały arsenał Czechowa, który wypala w dobrze zaplanowanej kolejności. Co więcej, używa do tego sprytnie użytych elementów z oryginalnej historii podszlifowanych w nową formę.
Depresja wampira
Jeżeli miałabym wskazać jedną rzecz, która udała się najbardziej, to byłaby to naturalność – niewymuszonych dialogów, drobnych zachowań, przyziemnych problemów i nieidealnej estetyki. Widać, że cały wysiłek twórczy poszedł w próbę zbalansowania tych krindżowych w swej naturze kart z talii “nieśmiertelność” czy “wieczna miłość”. Efektem jest pociągnięcie tej historii w stronę pogadanki o problemach psychicznych, stresie mniejszościowym, autoagresji, uzależnieniu, przemocy domowej, itp. Generalnie klimat z serii “Trigger warning: Yes.” To już nie jest przegadany melodramat, a bardziej taplanie w brudzie, dla ulżenia podprawione groteską.
Théâtre des Vampires
No i kieł programu, czyli obsada. Właściwie wszystkie postacie zostały postarzone, co pozwoliło na bardziej stonowaną grę aktorską, a główna akcja z XVIII wieku została przeniesiona w początek XX.
Główny bohater, tytułowy wampir Louis de Pointe du Lac, oryginalnie francuski właściciel plantacji indygo, przybrał postać kreolskiego alfonsa w dzielnicy uciech Nowego Orleanu. Zagranie tak odważne jak przemyślane, gdyż rdzeniem tej postaci jest poczucie winy za wykorzystywanie innych – rolę niewolników z plantacji przejmują prostytuujące się kobiety. Gra go Jacob Anderson, ekspresyjnie prezentując huśtawkę emocjonalną między rozpaczą, wampirzą demencją a starym dobrym szaleństwem. Robi to z nutką zadziornej swady, która pozwala wciąż trzymać za Louisa kciuki, gdy już naprawdę chciałoby się go wyrzucić z samolotu na środek pustyni. Całe szczęście przez dość mocną zmianę rysu postaci nie ma się za bardzo odruchu porównywać tej roli z wersją Brada Pitta.
Sam Reid miał trudniejszą rolę z Lestatem, francuskim libertynem, miłośnikiem muzyki i stwórcą Louisa, gdyż nie dość, że ze względu na wizualne podobieństwo musi się zmierzyć ze wspomnieniem Toma Cruise’a, to musi grać nie tyle swoją postać, co jej wizję z różnych punktów widzenia – z opowieści Louisa, pamiętników Claudii, czy wtrętów Armanda. Chwilę się rozgrzewałam do tej interpretacji, na początku wydawała mi trochę zbyt karykaturalna, ale z czasem zaczęłam wyczuwać jej emocjonalność. Cały kunszt tej roli wychodzi, tak naprawdę, w ostatniej scenie sezonu drugiego, gdzie kończy się opowieść i widzimy jej konfrontację z rzeczywistością. Może stara już jestem i łatwo się wzruszam, ale “September 8th, 1973” zapamiętam i czekam na przeżywającego Lestata na scenie.
Claudia, dziewczynka (w tej wersji lat ok. 14) przemieniona przez Lestata z prośby Louisa, była grana przez dwie aktorki (Bailey Bass i Delainey Hayles), każda z nich pociągnęła to inaczej, ale poprawnie – bez krindżu ani szału. Od strony fabularnej historia Claudii płynie od czarnej komedii pokroju “Wednesday” do tragedii więźniarki i swego ciała, i swych “rodziców” od których ze względu na owo ciało nie może się uniezależnić.
Spoza głównej trójki, która najbardziej kojarzy się z tym tytułem, nie można zapomnieć o prowadzącym wywiad reporterze. Eric Bogosian w roli Daniela Molloy nie jest cichym awatarem czytelnika, ale ciągnie za język, zaprzecza, prowokuje, aby z krystalizującą wręcz blazą podnieść do rangi sztuki wielokrotnie powtórzone pytanie “What happened next?”.
Tutaj dam lekki spoiler warning, gdyż muszę napisać o postaci, która staje się główna dopiero w drugim sezonie i jest moim osobistym odkryciem aktorskim: Assad Zaman jako Armand, dyrektor artystyczny Teatru Wampirów, drugi po Lestacie kochanek Louisa, człowiek renesansu zupełnie dosłownie – piękny, miękki, wyrafinowany i bezwzględny. Po totalnym miscastingu filmowym jakież było moje zaskoczenie tak odważnego wyboru, nie próbującego odwoływać się do kanonu współczesnej męskości.
Armand jest ważną postacią nie tyle w samym “Wywiadzie”, co w całym uniwersum. Jest łącznikiem między epokami, na tyle młodym, by wciąż trzymać się współczesności, ale na tyle starym, by brzmiało w tym przekonujące zmęczenie. Tam, gdzie Louis i Lestat są bliscy i “ludzcy” w swych wampirycznych rozterkach, tam Armand jest odległy. Widzimy go cały czas gdzieś w swojej głowie, z jednej strony jako przytłoczonego odpowiedzialnością mistrza kowenu, z drugiej jako straumatyzowaną ofiarę przymusowej prostytucji. Zmiana Louisa w byłego alfonsa daje ich związkowi nową dynamikę władzy, zakleszczoną gdzieś pomiędzy seksualną submisywnością a mentalną dominacją ze strony Armanda. Z cytatów, które wciąż brzmią mi w głowie to wysyczane “Lestat, Lestat, Lestat, Lestat!” (trudno o lepsze podsumowanie “Wywiadu”) oraz gorzkie w swej formie wyznanie miłosne – “Yes, Maitre”.
Na wspomnienie zasługują jeszcze dwie role pomniejsze – Ben Daniels jako Santiago, żyjący i oddychający sceną wampirzy aktor oraz Roxane Duran jako Madeleine Éparvier, towarzyszka Claudii, zrekonstruowana jako femme tondue z czasów pohitlerowskiej Francji.
Wiwisekcja
Jak to wszystko się skleja w całość? Jak mieszanka wolno sączącego się skandynawskiego kryminału z jakimś “American Horror Story” czy “Carnivale”, umyślnym campem podniesionym do rangi sztuki. Jak wspomniałam na początku, serial jest wysoce samoświadomy i wie, że dosłowność w ekranizacji spowodowałaby raczej tylko ból zębów współczesnego widza. Robi więc pierwszą pochodną i używa cytatów z materiału źródłowego jako oczywistego teatrum, również w ustach postaci – sceny z przesadną emocjonalnością bywają łamane karykaturalnymi obrazami w tle, serwując fasolki wszystkich smaków na raz. Efekt tej mieszanki jest paradoksalnie życiowy, a przez to, poważny. Poważniejszy niż w oryginalnym dziele, które tapla się w nadużywaniu wielkich słów, dyskusji o bogach, diabłach i naturze zła.
Jest też współczesny, bezkompromisowo. Nie unika obrazów, które kłują konserwatywnego widza – drobne, czułe gesty czynią bliskość kochanków nie tylko meta-, ale i fizyczną. Ostatnie dekady rozwoju kina ucieleśniły wampira już na stałe, zaserwowano nam więc tę cielesność we współczesnym świecie ze współczesną wrażliwością. Mamy więc szerszy wachlarz emocji, więcej naturalizmu, więcej konfrontacji z własnymi słabościami, które komponują się we wrażenie nie tyle klasycznego gotyckiego romansu, co wiwisekcji.
I to jest chyba najlepsze podsumowanie całości – obraz ten dłubie w żywym, gmera, drąży. Tu ujawnia się pełnia rozwinięcia postaci Daniela Molloya i jego męczącej wręcz dociekliwości. Nie patrzymy na skryte w mroku postacie, nurzając się w rozmytych konturach papierosowego dymu, to nie tego typu estetyka. Akcja się dzieje w pełnym świetle, na zbliżeniach kamery na drobne drżenia rąk czy przełknięcia śliny. Intymność jest tu wrzucona na ekran laptopa, na którym nagrywany jest wywiad, i rozbita na foldery.
Na koniec trochę prywaty. Dlaczego osobiście mnie ten obraz tak ujął? Po pierwsze – jest dobrym tytułem z listy “filmy o nas”. O nas, w znaczeniu: o dziwakach odklejonych od społeczeństwa, nienormatywnych w ten czy inny sposób. Wpada w tę samą półkę, gdzie wspomniane już “Carnivale” czy “The Hunger”. Po drugie – uwielbiam dekonstrukcję genderu, a ten tytuł jedzie walcem zarówno po męskości na pokaz jak i dziecinnej kobiecości. Zapewne klasyfikuje mnie to na półkę przebudzonych jak Królowa Potępionych po koncercie Lestata, ale cóż, jestem w stanie z tym żyć i czekać na następny sezon.
Co i wam polecam.