Jak ulepiono pierogi, czyli Boże Narodzenie a sprawa pogańska.

Gdy każde szanujące się centrum handlowe zdejmuje dynie i wywiesza światełka, a z głośników zaczyna lecieć znajomy zestaw piosenek, na sieci pojawiają się dwie frakcje – katolicy, lamentujący nad upadkiem religijnego ducha Bożego Narodzenia, oraz młodzi progresywiści, kochający memy o pogańskim pochodzeniu świąt. Wiedza zarówno jednych, jak i drugich, jest zwykle mocno powierzchowna, a źródła wiedzy dobrane wyrywkowo. Katolicy zwykle sięgają do nobliwie wyglądających tradycyjnych pozycji, w których jednak apologeci latami sprytnie zapychali dziury i szlifowali omijającą je narrację, podczas gdy progresywiści instynktownie czują te dosztukowane mosty, jednak zwykle brakuje im warsztatu, aby je opisać w sposób niebędący bolesnym uproszczeniem czy wręcz błędem.

Jak zatem jest? Czy można powiedzieć, że Boże Narodzenie jest świętem w swej esencji pogańskim? Jako osoba od 20 lat siedząca we współczesnym pogaństwie i mająca dość mocną fiksację na poprawności historycznej muszę odpowiedzieć wymijająco: zależy jak rozumie się słowo „pogaństwo” i które elementy uważa za esencję tego święta.

Ponieważ wiem, że większość moich czytelników raczej identyfikuje się z pogańskim marzeniem o Śródzimiu niż z katolicyzmem, to zacznę z tej strony. Jeżeli macie wizję, że w starożytności na przesilenie ludzie gromadzili się w chacie wokół jakiegoś wiecznie zielonego drzewka obwieszonego suszonymi owocami, żeby świętować narodziny Boga-Słońca i dawać sobie prezenty, to muszę Was rozczarować. Wasza wizja ma więcej wspólnego z XIX-wiecznym romantyzmem i współczesnymi ruchami neopogańskimi niż z historią. Nie oznacza to jednak, że katolicy mają rację, przypisując sobie historyczną poprawność i nieuleganie zewnętrznym wpływom przy kształtowaniu się tego święta. Ewangeliczne podstawy Bożego Narodzenia są bardzo słabe, a jego historia jest historią brutalnej walki o nadążanie za coraz to nowymi modami religijnymi, które kształtują Europę od starożytności. Jednak mody te nie przypominają memów, mapujących współczesne zwyczaje na te sprzed millenium czy dwóch. Żeby zrozumieć ducha świąt, które obecnie przypadają na 25 grudnia w kalendarzu gregoriańskim, trzeba spojrzeć szerzej, zarówno na czysto chronologiczne zmiany sposobu świętowania, jak i na cały przekrój zimowych zwyczajów świątecznych, które w różnych miejscach Europy praktykowano od połowy grudnia aż do równonocy.

U zarania dziejów

W głowie większości ludzi fascynujących się religijnością przedchrześcijańską obijają się zwykle dwa fakty. Po pierwsze, w Europie jest dużo śladów świętowania zarówno przesileń jak i równonocy u kultur megalitycznych. Newgrange w Irlandii czy Maeshowe na Orkadach są zbudowane stricte na bycie oświetlonymi na dzień zimowego przesilenia. Wiadomo więc, że około 5 tysięcy lat temu było to święto na tyle ważne, że pozostawiło po sobie najstarsze zabytki w Europie.

Newgrange (2014)

Po drugie, zarówno północ jak i południe Europy mają bardzo mocne zapiski o aktywnym świętowaniu okresu środka zimy przed nadejściem chrześcijaństwa. Można z tego wyciągnąć dość oczywisty wniosek, że jest to naturalna kontynuacja tego zwyczaju, jednak technicznie nie będzie to prawda. Po pierwsze, nie ma dowodu historycznej kontynuacji pomiędzy ludami czasów neolitu a Indoeuropejczykami, którzy wytworzyli naszą współczesną kulturę. Po drugie, nawet jeżeli kontynuacja nastąpiła, to w międzyczasie nastąpiło przeniesienie wagi z kalendarza solarnego na lunarny z coraz mocniejszą symboliką chtoniczną i agrarną, co sprawiło, że próżno szukać pozostałości tak wielkiego znaczenia dat słonecznych u późniejszych mieszkańców tych samych terenów.

Długie noce

Kiedy patrzymy na rzymskie święta zimowe czasów republiki nie mamy żadnego mocnego nawiązania do kultu słonecznego w takiej formie, w jakiej dzisiaj sobie to wyobrażamy, z koncentracją wokół spersonifikowanego „boga Słońca”. Najstarszy kalendarz ścienny tego okresu pokazuje nam dwa święta w tym czasie – Saturnalia i Larentalia.

Fasti Antiates Maiores
Najstarszy i jedyny
kalendarz przedjuliański,
84-55p.n.e.

Zaznaczenie własne:
Saturnalia i Larentalia

Oba są głęboko powiązane z jednymi z najstarszych rzymskich bóstw – Saturnem i Accą Larentią. Saturn jest bogiem zasiewów i czasu, uosobieniem czasów sprzed istnienia porządku społecznego – tzw. Złotej Ery. Co ciekawe, w literaturze antycznej znajdujemy niejedno nawiązanie do Saturna (i bóstwa, i planety) jako „słońca nocy”. Saturnalia są zatem celebracją czasu poza czasem, momentu beztroski i używania życia, kiedy i tak trzeba zjeść dużą część zimowych zapasów zanim się zepsują, w kalendarzu są oznaczone na 17 grudnia. Acca Larentia jest zaś postacią z mitologicznych początków Rzymu, powiązaną z kultem Larów i ofiarami za obfitość żniw. Larentalia są oznaczone 23 grudnia, w dzień, który przed reformą juliańską był zimowym przesileniem. Można więc założyć, że przesilenie było świętowane, ale bardziej jako kulminacja rządów bóstw ciemności niż jako święto światła.

Dla współczesnego podejścia byłoby to swoiste anty-święto, koncentrujące się na dokładnie odwrotnym elemencie niż spodziewany, czyli na przeszłości, a nie na przyszłości. Znów nie wiemy, czy istniała ciągłość kultu, ale wiadomo, że świętowanie tego dnia pod nazwą „święto zimowe” (Brumalia) pojawiało się od II wieku i było problemem chrześcijańskich władz aż do XI wieku w Bizancjum. Charakter święta też się utrzymywał, chtoniczne nawiązania podkreślał dodatkowo element Dionizosa-Bacchusa wspominany w wielu pismach czasów późnego antyku / wczesnego średniowiecza.

Co ciekawe, jeżeli patrzymy na północ, na tereny germańskie czy nawet skandynawskie, gdzie spodziewalibyśmy się świętowania powrotu słońca bardziej niż gdziekolwiek indziej, mamy jeszcze mniej dowodów na tego typu sposób myślenia przed czasami, w których pojawia się już wpływ kultury rzymskiej późnego antyku.

Chyba wszyscy spotkaliśmy się z nazwą Yule (w Skandynawii Jól / Jul), które często jest przedstawiane jako germańskie święto przesilenia zimowego. Jest to uproszczenie. Sam źródłosłów rzeczywiście się do niego odnosi, ale najstarsze odniesienia do niego znajdują się tylko w nazwach miesięcy księżycowych (miesiąc przed Yule i miesiąc po Yule), a sam 25 grudnia jest w VIII wieku w Anglii określony jako „pierwszy dzień Yule”, ale wszelkie źródła historyczne wskazują, że była to nazwa na cały okres, a nie na konkretne święto, a już tym bardziej nie święto związane z kultem słonecznym. Jedyne, co tak może sugerować, to fakt, że to samo źródło wskazuje go jako początek roku, ale nazywa go modranicht (noc matek). Kult matron jest poświadczony na terenach rzymskich Europy północno-zachodniej i ma synkretyczny charakter łączący pień rzymski, galijski i germański oraz podobny wydźwięk jak wspomniane wyżej Larentalia – powiązany z domowymi duchami, płodnością i zaświatami.

De temporum ratione
Bede, manuskrypt z XI-XII wieku
główne źródło wiedzy o przedchrześcijańskim kalendarzu anglosaskim.

O Skandynawii, której związki z Rzymem były słabsze i późniejsze, też efektywnie nie wiemy nic przed chrystianizacją i źródłami z X-XIII wieku. Pojedyncze wpisy, które się pojawiają najpierw w kontynentalnych chrześcijańskich kronikach, a potem w islandzkich sagach, wspominają święto ofiarne (blot) oraz ucztę trwającą trzy dni, podczas której nie wolno było toczyć żadnych wojen i podczas której składano ofiary za dobre żniwa (jak wyżej, symbolicznie jest to bliskie przedjuliańskiemu Rzymowi w mocno wyeksponowanym aspekcie agrarnym). Co więcej, w najstarszym odniesieniu do skandynawskich zwyczajów z niemieckiej kroniki z Merseburga (płd. Niemcy, rok ok. 1000 n.e.) mamy wprost zaznaczone, że święto śródzimia odbywało się w styczniu, po zakończeniu obchodów święta chrześcijańskiego, czyli na pewno po przesileniu zimowym. Późniejsze źródło islandzkie precyzuje temat, że w Norwegii obchody zostały przeniesione na przesilenie zimowe z „nocy śródzimia” (hǫkunótt), aby ułatwić przejście na chrześcijaństwo.

Czym jest zatem ta „noc śródzimia”, jeżeli nie przesileniem zimowym? Naukowcy zajmujący się przedchrześcijańskimi kalendarzami germańskiej Europy wskazują na pierwszą pełnię po pierwszym nowiu po przesileniu zimowym. Jeżeli kojarzy się to Wam ze sposobem wyliczania Wielkanocy, to słusznie – tego typu lunisolarne kalendarze były popularne w czasach, w których świętowanie w pełnię było po prostu praktyczne. Nie jest to zresztą jedyne święto, o którym znajdujemy informacje, że było wyliczane księżycowo, więc wpisuje się to w większy system.

Kiedy słońce zostało bogiem

Kiedy zatem realnie pojawia się kult słoneczny w astronomiczny dzień zimowego przesilenia? O ile kult Słońca jest obecny w Rzymie od jego założenia, ale pod postacią Sol Indiges i jego świątyni na Kwirynale, to wszystkie daty związane z jego świętami przypadają w sierpniu, gdy jest najcieplej. Sol Invictus, postać powiązana z czczeniem boskich narodzin w przesilenie, pojawia się dopiero w cesarskich czasach Rzymu. Miało to dwie przyczyny. Po pierwsze cesarze zaczęli stopniowo wywyższać ten kult, idąc w stronę skojarzenia swojej władzy z byciem słońcem swojego imperium. Po drugie nasilający się synkretyzm religijny przyniósł coraz mocniejsze wpływy religii wschodu – kultu syryjskiego El Gabala czy zoroastryzmu. Z racji popularności w armii kult słoneczny stał się ważnym elementem na mapie rzymskiej religijności, jednak trzeba pamiętać, że czasy jego najbardziej gwałtownego rozwoju przypadają generalnie na podobny okres co rozwoju chrześcijaństwa.

Sol Invictus, rzeźba z II wieku, via Tasso, Rzym

Technicznie nie możemy prześledzić jak dokładnie wyglądał łańcuch wzajemnych inspiracji, gdyż nasze najstarsze twarde źródło to kalendarz z roku 354, który jednocześnie podaje dwa różne święta w tej samej dacie – po pierwsze Natalis Invicti, czyli urodziny Niezwyciężonego, w domyśle Słońca (zarówno sposób świętowania wyścigami konnymi jak i tytuł są dość jednoznaczne), a po drugie narodziny Chrystusa w judejskim Betlejem jako doroczne święto chrześcijan. Jednak to, co wiemy na pewno, to że kult Sol Invictus był już kultem państwowym kiedy chrześcijaństwo miało jeszcze mało rozwiniętą symbolikę solarną (początek 3. wieku n.e.). Nie wiemy, czy już wtedy świętowano przesilenie jako urodziny słońca, ale wiemy, że generalnie świętowanie urodzin jako dorocznego święta było praktyką nieznaną Żydom i potępianą przez wczesnych chrześcijan, co widać w pismach Orygenesa jeszcze w roku 245.

Słońce nad rajskim ogrodem

Żeby zrozumieć prawdopodobny przebieg wydarzeń trzeba chwilę pochylić się nad kształtowaniem symboliki chrześcijańskiej. Chrześcijaństwo powstało jako, używając współczesnej terminologii, żydowska sekta apokaliptyczna. Nie koncentrowało się na świętach rocznych innych niż tradycyjne dla regionu Izraela, dodając na początek tylko celebrację cotygodniowego wspomnienia dnia ostatniej wieczerzy. Technicznie nawet nie wiemy na jaki dzień w rzymskiej kalkulacji planetarnej przypadało, bo najstarsze źródła mówią tylko o „Dniu Pana”. Pierwsze wspomnienie, że jest to dzień Słońca (dies Solis), czyli niedziela, przypada na połowę II wieku. Wtedy jednak symbolika chrześcijańska wciąż była skoncentrowana wokół mistycyzmu hebrajskiego, gdzie dzień zmartwychwstania jest zrównany z pierwszym dniem żydowskiego tygodnia, który symbolizuje stworzenie świata. Cała budowa wczesnej narracji chrześcijańskiej skoncentrowana jest wokół ofiary paschalnej, która powinna być świętowana w cyklu księżycowym rocznym, ale zaczyna jako swoisty dodatek do tygodniowego cyklu świętowania szabatu, z racji budowania więzi społecznych. Nie ma tu nic jakkolwiek ściśle słonecznego, wyznaczenie miesiąca Nisan (a więc i święta Pesach) było uznaniowe, a jego jedynym indykatorem była rolniczo pojęta wiosna (i czas kocenia się owiec). Jedyne wspomnienie o symbolice słonecznej w Tanakhu (żydowski ekwiwalent Starego Testamentu) jest w księdze Malachiasza, ale nie w formie czegoś odradzającego się, ale żywiołu ognia mającego oczyszczać przez wypalenie elementów wrogich (ciekawostka: z kontekstu wynika, że wrogami są… malwersanci podatkowi).

Zmiana następuje ewidentnie wraz ze wzrostem znaczenia rzymskiej kultury w chrześcijaństwie, w której ostatnim krzykiem mody jest patrzenie w niebo – kalendarz, ciała niebieskie i astrologia. Z punktu widzenia chrześcijaństwa była to dość toksyczna relacja. Oficjalnie astrologia była potępiana jako element pogański. Nieoficjalnie analogiczny sposób myślenia ukształtował nie tylko oba główne święta chrześcijańskie, ale również symbolikę wokół Jana Chrzciciela wiążącą go z przesileniem letnim. Co to w praktyce oznacza? Otóż wizję świata, w której mikrokosmos odzwierciedla makrokosmos wprowadzono w życie bardzo dosłownie, gdy rzymscy chrześcijanie nie bardzo chcieli świętować zgodnie z mało atrakcyjnym kalendarzem żydowskim.

Cała sprawa zaczęła się od próby wyliczenia dokładnej daty śmierci Jezusa, niezależnej od niedokładności kalendarza księżycowego, aby ustalić roczny cykl świętowania. Ze względu na skąpe/sprzeczne dane historyczne z tekstów ewangelicznych i uznaniowe przeliczanie miesięcy namierzenie tej nieszczęsnej pełni Nisan było zadaniem ponad ówczesne możliwości, jednak nie było to nic, czemu myślenie magicznie nie dałoby rady.

Na pomoc pospieszyły dwa obrządki symboliczne – judaistyczny i grecko-rzymski.

Z tego pierwszego zaczerpnięto, że życie wszystkich ważnych figur musiało być perfekcyjne, do czego zaliczało się przeżycie pełnej ilości lat, co do dnia. Oczywiście lata te nie były latami słonecznymi, co wyraźnie widać w tym, że narodziny i śmierć Mojżesza przypadają na siódmy dzień miesiąca Adar, według tradycyjnej rachuby księżycowej. Z tego drugiego wzięto sam pomysł powiązania bóstwa z ciałami niebieskimi i uczynienia ich wizualnym odwzorowaniem perfekcji. Stanowiło to zresztą teologiczny problem, bo w żydowskim micie stworzenia to, co tam sobie świeci na niebie nie jest symbolicznie centralne i jest upchnięte gdzieś pomiędzy drzewami a rybami. Z jednej strony symbolicznie było fajnie, żeby zmartwychwstanie, jako symbol nowego początku, wypadało na ten sam dzień co stworzenie świata i żeby to był 25 marca, rzymska data równonocy. Z drugiej trzeba było zamieść pod dywan ten nieszczęsny czwarty dzień stworzenia słońca, a nawet jak już to zamieść, to wypadało, żeby Jezus urodził się tak jak umarł – 25 marca, a nie w grudniu.

I tutaj dochodzimy do wisienki na torcie. W IV wieku wymyślono bowiem, że można mieć ciastko i zjeść ciastko. 25 marca, datę teoretycznej śmierci, ustanowiono jednocześnie jako datę poczęcia, a od niej, licząc dokładnie 9 miesięcy, mamy 25 grudnia, datę narodzin. A domykając kółko Jan Chrzciciel miał się począć w równonoc jesienną, a urodzić w przesilenie letnie, jako symbol tego, że jego rolą jest poświęcenie prowadzące do narodzin owego słońca właściwego. W każdym chrześcijańskim tekście, zapierającym się rękami i nogami, że nie mają oni nic wspólnego ze zrzynką z pogańskich świąt, będzie dokładnie to wytłumaczenie, z dokładnie tą samą dziurą o kształcie modnego, nowoczesnego Rzymianina, aż po wieniec laurowy zanurzonego w astrologii, astroteologii i hermetyzmie… czyli tym, co jeży włos na głowie wszystkim tradycyjnym chrześcijanom dziś, a co dawni chrześcijanie potępiali dość wybiórczo – zwykle w sytuacjach, które sugerowały kult samych ciał niebieskich lub możliwość zgadywania z nich przyszłości.

Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu

Ten sposób myślenia na długi czas wyparł 1 stycznia jako nowy rok, który był datą urzędową wymiany konsuli i przeniósł wagę na rok liturgiczny, zaczynany albo 25 marca w równonoc (co się zresztą zgadzało z tradycją starorzymską rozpoczynania roku liturgicznego w marcu, wraz z wiosennym księżycem) albo na 25 grudnia na przesilenie. Jest to o tyle ciekawe, że nie można powiedzieć, że jest to pogańskie, w formie nawiązania do wcześniejszych tradycji, które – od kalendarza żydowskiego po rzymski – w dużym stopniu nawiązywały do księżyca czy roku agrarnego, ale zdecydowanie jest to pogańskie w formie użycia bardzo modnej w świecie grecko-rzymskim fiksacji na używaniu słońca jako elementu centralnego, uosobienia życia, mądrości, piękna i dobra. Chrześcijaństwo skoncentrowane wokół tej symboliki ma zdecydowanie więcej wspólnego z myślą Platona i greckich teoretyków wczesnego hermetyzmu, niż z mitem ludzkiego baranka ofiarnego, na którym się pierwotnie ukształtowało, czy nawet z hebrajskim mitem narodowowyzwoleńczym w postaci mesjasza, który zrzuci jarzmo swego ludu.

Konstantyn I Wielki jako bóg słońca (źródło: Tauler&Fau)

Dość łatwo jest zauważyć czym było chrześcijaństwo dla starożytnych Rzymian jeżeli popatrzeć na Juliana Apostatę, ostatniego pogańskiego cesarza Rzymu, i jego reformę religijną, którą próbował zastąpić chrześcijaństwo. Jego kult Heliosa i mocna szkoła neoplatońska, dążąca w stronę monoteizmu, utrzymuje bardzo podobne idee i symbolikę solarną jak rzymskie chrześcijaństwo, odrzucając tylko elementy symboliki żydowskiej. Od około 300 lat ciężar symboliczny przesunął się w stronę monistycznej religii solarnej na tyle, że de facto pogaństwo Juliana Apostaty i chrześcijaństwo Konstantyna miało ze sobą więcej wspólnego niż z tradycją starorzymską czy starohebrajską. Jako ciekawostkę dodam, że ów Konstantyn I Wielki, zanim jeszcze chrześcijaninem został, był powiązany z kultem słońca do tego stopnia, że ponoć najpierw miał wizję siebie jako Apolla w wersji boga słońca, a potem wizję krzyża na słońcu w południe. Nie muszę chyba dopowiadać, że to ten cesarz uczynił niedzielę dniem świętym.

Król Głupców i korowód mar

Jak to jednak miało się do świętowania przesilenia w świadomości masowej? Czy przejście ze starej religii rzymskiej na nowy kult Słońca, a potem na chrześcijaństwo zostawiło coś szczególnego? Na pewno nie w typowych obrazkach, jakie przychodzą nam do głowy w związku z tym świętem. Sumując całe imaginarium, które przychodzi nam do głowy na określenie zbiorcze „Gwiazdka”, mamy do czynienia z domowym świętem, pachnącym drzewami iglastymi, cynamonem i suszonymi owocami, pełnym zacieśniania więzów rodzinnych. Jest to tak formatywny i emocjonalny obraz, że uważamy to za swoistą esencję, coś co było od zawsze.

Chronograf roku 354n.e.
Miesiąc grudzień zilustrowany jako mężczyzna grający w kości.

Rzeczywistość jednak jest przewrotna. To, co wiemy o świętach zimowych, czy to starorzymskich, zorientowanych wokół Saturnaliów, czy o skandynawskim Jól, to że było to święto nie rodzinne, a społeczne. Co więcej, co się aplikuje szczególnie do Saturnaliów, było świętem hedonizmu i wywrócenia ładu społecznego (upijania się, hazardu, uczt, itp.), dopóki można przed przednówkiem. Kazanie z V wieku bezpośrednio wskazuje, że chrześcijanie świętują okres Bożego Narodzenia jako święto przejścia z ciemności do światła, w opozycji do popularnych zwyczajów chodzenia po domach i oczekiwania drobnych prezentów (głównie przez dzieci), masowych występów grajków, aktorów i innych żonglerów oraz namaszczania „tymczasowego króla”, którego głównym zadaniem jest robienie z siebie idioty. W domyśle ten nieobyczajny czas jest traktowany jako właśnie uosobienie tej ciemności, której celebracja jest niewłaściwa. Pojawia się też dużo opisów zakładania zwierzęcych masek czy skór, noszenia strojów kobiet przez mężczyzn, zamiany ról między władzą a poddanymi i cała ta stylizacja wizualna na odrzucenie ogłady i cywilizacji.

Jeżeli w tym momencie macie przed oczyma coś pomiędzy karnawałem a kolędowaniem, to jest to słuszna wizja. Tradycja króla Saturnaliów przetrwała w postaci Króla Głupców (oglądaliście disneyowskiego „Dzwonnika z Notre-Dame”, prawda?), a zwierzęce stroje „diabłów” w tradycyjnych grupach kolędników są spuścizną dawnych rytuałów obłaskawiających czas ciemności. Cała współczesna tradycja cyrkowo-teatralna, wytworzona wokół postaci Harlequina, ma pochodzenie wiodące od postaci herlequinn / hellequin, czyli piekielnego króla prowadzącego za sobą korowód mar i ścigającego wędrowców na szlakach (poświadczonego w tej formie w źródłach już od X wieku) oraz jest nieodłącznie powiązana z czasem karnawału. Charakterystyczny jest tu element wymieszania symbolu śmierci i zaświatów (Hellequin jest królem zjaw) z rozbuchanym, zwierzęcym hedonizmem.

Roman de Fauvel czyli Opowieści o Ośle.
Alegoryczny poemat z XIV wieku, w którym Hellequin przewodzi nieobyczajnej zabawie.

Sir James Fraser, ojciec antropologii, wyprowadza pochodzenie postaci Króla Głupców do archetypicznego króla ofiarnego, uosobienia życia, które musi umrzeć, by narodzić się na nowo. W kulturze dworskiej już w XIV wieku mamy dość dosłowną wizualizację tego wcielenia kręgu życia i śmierci – w słynnej balladzie arturiańskiej Pan Gawen i Zielony Rycerz, ów tytułowy Zielony Rycerz, zaklęty w swej postaci przez Morgan Le Fay, z pękiem zimozielonego ostrokrzewu w dłoni traci głowę w Nowy Rok, ale żyje dalej, by za rok sam trzymać topór nad szyją innego.

Zielony Rycerz z poematu Pan Gawen i Zielony Rycerz
oryginalny manuskrypt z XIV wieku

Idąc tym tokiem myślenia, zakładając potworne maski kultura europejska kolektywnie świętuje uczestnictwo w tej ofierze, spełniając rolę wysłanników naturalnego zniszczenia, które musi nadejść przed wiosennym odrodzeniem, stanowiąc ludzki oddział tego korowodu mar. Na północ od Alp orszak ten wszedł do kultury pod nazwą Dzikiego Gonu („Wiedźmin” dobrze sobie poradził z popularyzacją jej w Polsce), nocnej jazdy, której przewodzi mroczna postać szalonego króla (od Odyna przez Kaina aż po znanego z klasyki literatury romantycznej Króla Olch) czy królowej czarownic (germańska Holda/Perchta, schrystianizowana Herodiada, norweska Lussi).

Instrumenty muzyczne używane przy kolędowaniu, Bautzen, płd. Niemcy, 2022.

Święty Mikołaj Od Dzikiego Gonu

Zapewne obijają się Wam teraz po głowie te memy o Św. Mikołaju i reniferach jako Odynie i jego rumaku Sleipnirze. To jest właśnie niedopuszczalne uproszczenie jakich pełno. Sugeruje, że przy okazji inscenizacji tej szaleńczej gonitwy praktykowano jakiś zwyczaj zbliżony do współczesnego dawania dzieciom prezentów, w którym postać typu odynicznego była centralną, i którą tylko przykryto tym chrześcijańskim świętym. Nie, tak prawie na pewno nie było. Zwyczaj odprawiania ekstatycznych zabaw i uczt okołoświąteczno-karnawałowych (gdzie czasami praktykowano małe podarunki z okazji Kalend Styczniowych, czyli Nowego Roku, ale bez żadnej symbolicznej postaci ofiarodawcy), a dawanie dzieciom prezentów z okazji 6 grudnia, dnia poświęconego temu świętemu, to dwa zupełnie oddzielne zwyczaje. Pierwszy wynika z agrarnego mitu zaklinania wiosny, drugi jest pamiątką połączenia dwóch średniowiecznych legend o tym świętym i łączy je grudniowa data. Jednak w wyniku tej koincydencji z czasem postać Św. Mikołaja zaczęła przyjmować kulturowe atrybuty powiązane ze świętowaniem tego okresu, co widać szczególnie w zakresie kultury prawosławnej.

Na wschodzie, w rejonie kultur ruskich, zachowało się wyjątkowo mocno przyjmowanie symboliki Welesa, powiązanej z chtonicznym kultem ciemności i zwierzęcości właśnie. Wbrew pozorom jednak jest to lepiej poświadczone w kulcie samego świętego (wręcz dosłownie, gdyż znamy ikony podpisane wprost jako Nikola Volosovskoj, czyli Mikołaj Wołosowski), a nie Dziadka Mroza, który w znanej dziś formie jest postacią kształtującą się dopiero na bazie romantycznego odrodzenia w XIX i XX wieku z połączenia różnych baśni.

W kulturze zachodniej sprawa jest bardziej skomplikowana, gdyż trzeba odróżnić pień katolicki i protestancki.

W rejonie niemieckojęzycznych katolików od średniowiecza popularne były sztuki misteryjne ze świętymi (włączając Św. Mikołaja) – ale pojawiał się tam i diabeł. Jednocześnie okres ten obfitował właśnie we wspomniane wcześniej zwyczaje korowodu mar i zaczął on wpływać zarówno na imaginarium diabła jako postaci karykaturalno-zwierzęcej, jak i stworzenia z niego swoistej mrocznej wersji Św. Mikołaja, skupionego na karaniu, a nie nagradzaniu. Tak pojawia się nam Krampus, jak i cała plejada podobnych postaci (Zwarte Piet, Knecht Ruprecht, Belsnickel, itp.), które do dziś stanowią żywotną część folkloru wokół Św. Mikołaja.

Św. Mikołaj i Krampus, 1896

Nieco bardziej skomplikowany jest pień protestancki, gdyż okres reformacji starał się nie dość, że usunąć kult świętego, to jeszcze usunąć świętowanie Bożego Narodzenia w całości, ze względu właśnie na nieobyczajny sposób świętowania całego okresu. Nie udało się to, ale nastąpiła powolna przemiana rodzaju świętowania na bardziej rodzinny. Z postaci Św. Mikołaja usunięto nawiązania do czegokolwiek identyfikującego go jako katolickiego świętego, jednocześnie zachowując zwyczaj prezentów. W krajach anglosaskich tak powstała figura Father Christmas, który rozdawał prezenty już na samo Boże Narodzenie a nie 6 grudnia, w luterańskich Niemczech zastąpiona Christkind (Dzieciątkiem Jezus) czy Aniołkiem (obie wersje znamy również z zachodniej Polski). Przekręcona wersja imienia Sinterklaas pozostała w kulturze duńskiej.

Ponowne połączenie tych różnych wizji nastąpiło dopiero w amerykańskim tyglu, gdzie ponownie pomieszały się kultury osadników. Cały smaczek historii zataczającej koło zaczyna się właśnie tam, gdzie Washington Irving, XIX-wieczny twórca „Legendy o Sennej Kotlinie” (znanej w Polsce z ekranizacji Tima Burtona „Jeździec bez głowy” i bezpośrednio zainspirowanej legendami o zimowym korowodzie mar), pisze historię, w której Św. Mikołaj podróżuje nocą zwyczajem nocnej jazdy w koronach drzew. Tak oto romantyczna kultura znów połączyła te legendy, tym razem finalnie, znów dodając zapomniany element chtoniczno-ekstatyczny, jednak już tylko w narracji a nie rytuale. Oczywiście renifery i biegun północny to dalsza ewolucja skojarzeń, ale idąca po tej samej osi zimowych inspiracji, jednak mówiąca więcej o XIX-wiecznych marzeniach podróżniczych niż dawnych religiach germańskich.

Old Santeclaus with Much Delight, 1821
Pierwsze przedstawienie Św. Mikołaja, które zawiera większość współczesnych elementów

Umarł król, niech żyje król

Dużo więcej dawnych zwyczajów prawdopodobnie zawierają pomniejsze praktyki okołoświąteczne, czyli związane z magią plonów. Mowa tu o pierwszym lub ostatnim snopku zboża czy o resztkach cydru.

Zboże znamy w kulturze polskiej w dwojakiej formie – po pierwsze jako siano pod obrusem, po drugie jako diducha, czyli ozdobiony snopek zboża, ostatni lub pierwszy, wg różnych źródeł. Ten drugi zwyczaj znany jest nie tylko w Polsce, ale pojawia się właściwie przez całą Europę, aż po Irlandię i Wyspy Brytyjskie. Wszędzie przyjmuje podobną formę, gdyż nazywany jest albo Dziadem albo Babą i ziarno z niego jest przeznaczone pod pierwszy wiosenny zasiew. W zwyczaju irlandzkim i szkockim nosi on imię Cailleach / Carline, będące imieniem zimowej wiedźmy, mocno powiązanej z archetypem korowodu mar. Motyw zbożowy na terenach polskich jest tym bardziej wzmocniony dobrze udokumentowanym aż do XV wieku wiosennym zwyczajem topienia/palenia słomianej kukły Marzanny, który już wtedy Długosz określił jako dawny, a Marzannę określił polską Cererą. Nie wiemy nic o świętowaniu śródzimia z nią w roli głównej, ale z racji występowania bardzo podobnych i starych motywów w innych miejscach w Europie w czasie okołokarnawałowym (np. Giubiana w płn. Włoszech) można uprawdopodobnić, że może jej postać i zbożowy symbolizm wigilijno-karnawałowy są jakoś powiązane.

Drugi bardzo ciekawy zwyczaj, o którym nie mogę nie wspomnieć to zwyczaj brytyjski, powiązany z chodzeniem po sadzie jabłoni i podlewaniem drzew (a szczególnie najstarszego drzewa w sadzie) cydrem w czasie okołoświątecznego kolędowania. Ten symboliczny drzewny kanibalizm obecnie nazywa się wassailing lub howling i polega na bardzo dosłownej wizualizacji tego, że życie karmi się sobą.


The Illustrated London News, 1861
wassailing jabłoni grzanym cydrem w hrabstwie Devon

Jego wersja „jabłkowa” jest potwierdzona od XVI wieku, ale podobny zwyczaj pod zbliżoną nazwą, opisujący pieczenie chleba z wielu zbóż i umieszczanie go pod pierwszą skibą, pochodzi z wieku X, więc można założyć, że tego typu zwyczaje były częścią przedchrześcijańskiego, agrarnego sposobu patrzenia na okres zimy. Z tym tokiem myślenia spójne są zapisy o świętowaniu wspomnianego już wcześniej Jól, o którym są zapiski (IX – X wiek), że raz na 9 lat składano wtedy ofiary z 9 samców każdego gatunku (włącznie z ludźmi) i wieszano ich trupy na drzewie.

Gamla Uppsala (2013), kurhany i centrum stanowisk archeologicznych.
Prawdopodobna lokalizacja świątyni w Uppsali i miejsca składania słynnych ofiar po 9 samców każdego gatunku

Z jabłkami powiązane są również polskie zwyczaje ludowe Bożego Narodzenia. Szczególnie ciekawym w tym kontekście jest zwyczaj zostawiania na jabłoni kilku ostatnich jabłek, aby zaklinać przyszły plon, czy obwiązywania jej powrozem słomianym, łącząc jej płodność z urodzajem zboża. Jabłka również zawiesza się na podłaźniczce, czyli słowiańskiej wersji choinki.

Drzewo życia

No właśnie, choinka. Nie sposób nie wspomnieć o tym najbardziej ikonowym elemencie świąt. Zapewne obiło Wam się o uszy porównywanie choinki do drzewa światów z mitologii nordyckiej (Yggdrasil) czy nawiązanie do tego, że w rejonie kultury rzymskiej używano roślin zimozielonych na Saturnalia. To drugie można nazwać na pewnym poziomie ogólności prawdziwym, chociaż na zasadach radia Erewań. Otóż nie Saturnalia, ale Brumalia, czyli najkrótszy dzień w roku (tutaj data się zgadza nawet lepiej), ale nie chodziło o żadne drzewa, ani nawet o jemiołę, ale o ozdabianie szkół wieńcami kwiatów. Licząc, że mamy do czynienia z grudniem w ciepłym klimacie, to prawdopodobnie chodziło o jakieś lokalne, sezonowe gatunki. Ciekawiej robi się przy porównaniu do Yggdrasila, ale nie w formie żadnej bezpośredniej kontynuacji.

Technicznie choinka jest wynalazkiem późnym, bowiem dopiero z XVI wieku (a w popularnym użytku prywatnym dopiero XVIII) i jej symbolika jest mocno biblijna, a konkretnie starotestamentowa. Była to konkretnie odpowiedź protestantów na katolickie szopki bożonarodzeniowe, które to należą do „kościelnej tradycji”, co jest ładnym określeniem na brak oparcia w źródłach. Sięgnięto zatem do Księgi Rodzaju, do symboliki drzewa rajskiego. Pierwsza opisana choinka z Alzacji była świerkiem udekorowanym jabłkami i opłatkami i miała symbolizować dualizm grzechu i zbawienia. I tutaj robi się ciekawie, chociaż nie w taki sposób, jaki wisi na popularnych memach.

Upadek, 1557 drzeworyt
źródło: The Trustees of the British Museum

Musimy się cofnąć w czasie nieco dalej niż do powstania chrześcijaństwa i nawet dalej niż do powstania judaizmu. Jeżeli w tych obu religiach coś, co jest pogańskie do szpiku kości – w sensie pochodzące od najstarszych wizji protoreligijnych i najbardziej rozpowszechnione międzykulturowo – to tym czymś jest właśnie ogród Eden i drzewo zakazanego owocu. Symbol drzewa jako źródła życia, mocy, wiedzy czy podstawę wszystkiego sięga kolebki cywilizacji. Samo nawiązanie do niego jest zatem tak uniwersalistyczne jak tylko się da i ilość wzajemnych inspiracji międzykulturowych sprawia, że właściwie niemożliwym jest prześledzić dokładnie historię kto zapożyczał od kogo. Można jednak wskazać kilka wartych zauważenia miejsc w tej ewolucji.

pieczęć z Megiddo; 1400p.n.e.

W telegraficznym skrócie – w mitologii ugaryckiej, będącej przodkiem judaizmu, drzewo jest źródłem życia i zyskuje rangę bogini pod imieniem Aszera, jako matki wszystkich bogów. W Księdze Rodzaju, będącej najstarszą częścią mitologii hebrajskiej, dostęp do wszystkich owoców drzewa jest źródłem boskości, którą rości sobie tylko Jahwe. Jego kult zostaje zakazany na gruncie bałwochwalstwa („zburzcie ich ołtarze (…) i wyrąbcie aszery” Wj 34,12n), a sięganie po niego jest, można powiedzieć, grzechem założycielskim.

Głównym elementem oryginalnym w chrześcijaństwie jest interpretacja drzewa z Księgi Rodzaju jako tego, co zaczęło historię grzechem Adama, a zakończy ją odkupieniem Mesjasza i w zamyśle drzewko, które stało się współczesną choinką, miało to symbolizować (owoc jako grzech i narodzony z niego krąg życia i cierpienia, a opłatek jako odkupienie i zakończenie cyklu). Tylko gdzieś po drodze wpadło na inny mocny element folklorystyczno-mityczny, o którym wspomniałam już wcześniej – jabłko. Judaistyczno-chrześcijański owoc nie miał gatunku, nie był on istotny. Jednak w Europie jabłko i jabłoń, szczególnie złota czy srebrna, miało już głębokie korzenie. Już w starożytnej Grecji, kiedy o chrześcijaństwie nikt nie słyszał, Herakles okradał ogród Hesperyd, a Parys wręczał nagrodę dla najpiękniejszej. Jabłko i jabłoń pełni też prominentną rolę w mitach celtyckich, słynnej „Żegludze Brana” jako drodze do wysp szczęśliwych, oraz nordyckich, jako źródło boskiej nieśmiertelności. Nie chciało nagiąć się do bycia po prostu symbolem czegoś złego, chrześcijaństwo może i podkreśliło jego dualne skojarzenia, ale jego własna rola była na tyle silna, że porywało wszystkie opowieści, w których zostało umieszczone.

Ziemia pachnie jabłkami

Tu zatoczymy pewien krąg, bo należy wspomnieć o jeszcze jednym znaczeniu jabłoni. Jest drzewem o mocnym powiązaniu z zaświatami i krainą elfów, co może nie widać na pierwszy rzut oka w nazwie „wyspy szczęśliwe”, ale dokładnie tym to właśnie jest. W romansach arturiańskich Lancelot zasypia pod jabłonią, aby obudzić się porwanym przez Morgan La Fey. W polskiej bajce ludowej jabłoń często rośnie na grobach rodziców, a w folklorze wróży się z niej miłość i śmierć. Jednym z atrybutów Marzanny jest złote jabłko.

Lancelot śpiący pod jabłonią, malowidło ścienne z wczesnego XIV wieku w wieży w Siedlęcinie

W tym kontekście wspomniany wcześniej wassailing ma nieco inny wydźwięk, prawda? Nie jest tylko ogólnym nawiązaniem do rolnictwa i cyklu plonów, ale również do cyklu ludzkiego życia, śmierci i zaświatów. Słodki smak suszonych jabłek, cydru i szarlotki staje się inną wersją wykrzywionych masek korowodu mar. W naszym rodzimym folklorze powiedzenie „ziemia pachnie jabłkami” było eufemizmem na pomór.

Jest jeszcze jeden ciekawy zbieg okoliczności. Kiedy zastanawiamy się skąd się wzięło powiązanie jemioły ze świętami Bożego Narodzenia, najczęściej wypływają druidzi i Pliniusz Starszy z opisem rytuału jemioły i dębu. Nie ma żadnych przesłanek, aby łączyć jedno z drugim, gdyż jest to ponad półtora tysiąca lat od pierwszego wspomnienia o jemiole jako elemencie świątecznym, ale jest jeden detal, który być może tłumaczy ten anglosaski zwyczaj. Pojawił się w podobnym okresie co pierwsze wspomnienia o cydrowym wassailingu i pierwszych choinkach na kontynencie, czyli w XVI wieku. Może i dzięki Pliniuszowi jemioła kojarzy nam się z dębem, ale w praktyce przeciętny człowiek najczęściej spotka ją w swoim sadzie na jabłoni. Nie mam żadnego potwierdzenia tej teorii, ale zupełnie bym się nie zdziwiła, gdyby z racji skojarzenia z drzewem żywiciela była to inna forma kompaktowego drzewka życia. Na korzyść tej interpretacji przemawia fakt, że w angielskim ludowym folklorze chrześcijańskim jemioła jest nazywana drzewem krzyża, który to symbol apologeci wielokrotnie podciągali pod drzewo życia.

Jest w tym dość dogłębna ironia, że jak popatrzycie na dowolną choinkę, nawet najbardziej wierzących współczesnych katolików, to wiszą na niej bombki, czyli symboliczne jabłka, ale opłatek jakoś się nie przyjął. Bez tego elementu można powiedzieć, że kultura dąży do formy szerszej niż chrześcijaństwo, bardziej uniwersalnej, w wydźwięku bliższej odwiecznemu kultowi drzew aniżeli skojarzeniami z grzechem pierworodnym czy zbawieniem. Widziałam gdzieś artykuł próbujący wywodzić gwiazdkową czerwień z muchomorów, ale jest to sięganie bardzo daleko zupełnie olewając leżące pod nogami dużo prostsze wyjaśnienie. Triada zieleni, czerwieni i bieli jest jabłkiem zawieszonym na ośnieżonym, zimozielonym drzewie.

Słoneczny zbawca, zimowa wiedźma czy duch jabłoni?

Trzeba pamiętać, że historia zgarnia po drodze wszystkie symbole, które wcześniej były istotne, i nie musi być to w formie bezpośredniej kontynuacji zwyczaju w formie 1:1. Prawie żaden z obecnych popularnych dzisiaj zwyczajów nie sięga dalej niż kilkaset lat wstecz, większość dużo mniej. Jednocześnie ich przemiany pomagają zrozumieć czym może być duch świąt zimowych i daje do wyboru wiele różnych opcji. Może macie w sobie tego wewnętrznego nerda, który czuje magię liczb i punktów przełomowych i chce znaleźć dla nich możliwie najbardziej podniosłą oprawę? Może chcecie po prostu poczuć życie zanim ciemna noc i zimowy wiatr zabierze nas wszystkich do korowodu mar? A może czujecie, że w zimnej, śpiącej glebie wciąż krążą soki i tylko czekają aż ktoś je podleje? Każda z tych wersji gdzieś płynie przez wszystkie przemiany, jakim podlegało rozumienie tego czasu.

Rozumiem, że w świecie, w którym jedna duża grupa walczy o copyright na niecopyrightowalnym jest odruch, aby pokazać im jęzor i kto tu był pierwszy. W praktyce jednak jest to wojna, której nikt nie może wygrać i jedynym wygrywającym ruchem jest nie grać. Chcemy czy nie chcemy, imaginarium tak głęboko tradycyjnych świąt jest idealnie wspólnotowe – jest przekombinowanym gargamelem bez ładu i składu, każdy na coś kręci nosem, ale w tym miszmaszu płynie wiele równoważnych narracji, z których każdy może ulepić coś dla siebie.

Zupełnie jak pierogi.

O wyższości zupy nad ciastem dyniowym.

Żadne ze świąt nie budzi więcej kulturowych sporów niż Święto Listopadowe. Spór główny toczy się między pojęciami zadumy i zabawy. W polskich realiach jest on realizowany jako bezpardonowa wojna między amboną, jako samozwańczym reprezentantem polskiej tradycji, a czarnym lustrem telefonu jako oknem na świat, zarządzanym w praktyce przez kilka amerykańskich korporacji od popkultury. Ten spór jest tak głośny jak redukcjonistyczny, wynikły głównie z zamiłowania do monopolu, czy to ideologicznego, jak Watykan, czy finansowego, jak sprzedawcy konkretnych, łatwo spieniężalnych marek.

Historycznie jednak jest to spór bezsensowny, powstały dopiero w realiach postoświeceniowych, a w naszym regionie to nawet postpozytywistycznych, kiedy katolicyzm w walce z sekularyzacją wziął wybiórczo pod swoje skrzydła elementy dawnych tradycji jako swoje. Palenie ogni dla zmarłych jest stare jak ludzkość, czy to w formie świeczki, czy ognisk na rozstajach, aby mogli oni trafić do swoich dawnych domów. Ściśle katolickim elementem są tylko modlitwy w intencji zmarłych (głównie świętych), a cała reszta jest elementem tradycji ludowej, całe wieki zresztą traktowanej jako swoiste zło konieczne. Tej samej tradycji, w której zmarłym wyprawiano ucztę i zostawiano uchylone drzwi czy rzeźbiono maski, aby odstraszyć złe duchy. Tak, popijawa i drążenie wykrzywionych twarzy jest starsze niż zdobienie cmentarzy, które w obecnej formie upowszechniło się dopiero w okresie międzywojennym. Warto mieć więc perspektywę co do tego co stanowi ową osławioną „polską tradycję”.

Co więc ją stanowi? Czy bliżej prawdy są nobliwi starsi ludzie zrównujący tradycję z głębokimi przemyśleniami o sensie życia i więzi z przeszłością, czy młodzież, która widzi w tym święcie okazję do fajnej stylówy i dobrej zabawy?

Jak to zwykle w takich fałszywych dychotomiach bywa trzeba się cofnąć krok wcześniej i zastanowić, czy w ogóle to pytanie zostało dobrze sformułowane. Esencją tradycji, czy to polskiej czy szerzej europejskiej (podejrzewam też, że światowej, ale nie mam kompetencji, aby tak uogólnić) jest oswojenie strachu. Strachu przed śmiercią, przed samotnością, przed interakcją ze światem pełnym niewidzialnych istot i zasad, których nieprzestrzeganie kończy się fizycznymi konsekwencjami. Tak naprawdę dualizm zaduma/zabawa jest wysoce współczesny, będący efektem luksusu życia w świecie, który pozwala się zrozumieć. Aby móc pozwolić sobie na naprawdę głęboką zadumę trzeba mieć dystans pozwalający na nieuleganie panicznym emocjom, które targają człowiekiem w obliczu sytuacji podbramkowej. Aby móc pozwolić sobie na naprawdę beztroską zabawę trzeba mieć bezpieczeństwo wynikające z odsunięcia śmierci z pozycji ciągłego zagrożenia do roli czegoś wyjątkowo rzadkiego. Kiedy to święto się formowało, śmierć krążyła za człowiekiem krok w krok, a cała kultura była skupiona na zmniejszeniu jej wpływu na społeczność. Objawiało się to zarówno wymuszaniem pamięci – jako sposobu na nietracenie ważnej wiedzy i więzi społecznych w momencie, gdy umierał jakiś istotny jej członek – jak i przyzwoleniem na zabawę – jako ujścia dla stresu, nieodłącznie związanego z życiem w świecie, nad którym nie miało się żadnej kontroli.

Dzisiaj nie ma już przełożenia na tamten świat, chociaż pandemia zrobiła nam wersję demo. Nasze społeczności nie są już tak ciasne i mocno oparte o najbliższych kilkanaście osób, rozumiemy świat dużo lepiej i nie uważamy, że duchy realnie błąkają się na rozstajach i potrzebują światła i otwartych drzwi, aby trafić do domu. Wszystkie te współczesne święta, czy to amerykańskawe Halloween czy Wszystkich Świętych z grobbingiem, są czymś nowym, wytworzonym w relacji do zmieniającej się wizji świata, skupionej bardziej na potrzebach jednostki niż na zbiorowości. Tradycją katolicyzmu nie jest wspominanie konkretnych osób, ale używanie ich jako dobrego albo złego przykładu, stąd kult świętych (i sama nazwa święta) czy idea czyśćca. Ten fakt jest zresztą wyryty w kamieniach nagrobnych, gdzie nie ma słowa o tym kim był zmarły, ale cała energia jest poświęcona na wykucie krzyży, aniołów czy sentencji odwołujących się do zbawienia. Fakt, że we współczesnej kulturze poświęcamy czas na wspominanie życia zmarłego w kontekście jego osoby jest do gruntu humanistyczny i budujący personalne więzi między ludźmi, de facto pomijając zupełnie element boski.

Technicznie przebieranie się i picie jest wizualnie bliższe temu, jak to święto wyewoluowało, jednak tutaj z kolei popkultura zupełnie zdjęła ciężar tych strachów. Łatwo jest przebrać się za wampira i śmiać się z niego, kiedy realnie nikt w wampiry nie wierzy, a już na pewno nie zakłada, że tym wampirem może być nielubiany sąsiad, który zmarł kilka miesięcy temu. Paradoksalnie dzisiejsze Halloween jest zwycięstwem dawnego All Hallows’ Eve, czyli w naszym kręgu kulturowym wszystkich zwyczajów, które zbiorczo nazywamy „Dziadami” – część strachów została okiełznana, pytanie tylko: co dalej. Co z tymi wszystkimi naszymi demonami, których nie da się oswoić na imprezce z gadżetami, już pomijając szkodliwość nadprodukcji plastiku czy nadużywania alkoholu?

Wraz ze zmieniającym się światem potrzebujemy coraz to nowych form tego święta, odpowiadającym na nowe pytania tam, gdzie się pojawiają, ale też nie zapominając o tym, co jest esencją. Chcemy podkreślać zarówno element ludzki i nie zapominać o zmarłych, z którymi stworzyliśmy jakąś relację, jak i zdejmować stres z życia drobnymi przyjemnościami czy okazjonalną zabawą. Oba te elementy są ważne i nie należy ich stawiać jako wykluczających, ale liczy się to, jak zostaną połączone. Głębia w życiu, z naszego skromnego doświadczenia, nie leży w byciu poważnym na pokaz, ale w wyważaniu wszystkich istotnych elementów. Do tych elementów coraz mocniej dołącza wpływ ekologii i konieczności pamiętania o naszym połączeniu ze światem, które – wraz z narastaniem problemów klimatycznych – wrócą do naszego codziennego życia. W końcu Święto Listopadowe jest również, a może nawet przede wszystkim, świętem zamierającej przyrody, ostatnich plonów i celebracji końca czegoś w oczekiwaniu na nowy początek.

Naszym przesłaniem na ten rok jest zatem apel, abyście nie dali się wciągnąć w fałszywe dychotomie, zarówno stawiane przez „naszych” jak i „tych drugich”. I to nie tak, że „prawda leży pośrodku”, bo to najbardziej wredne kłamstwo, czyli takie, które zawiera kawałek prawdy. Prawda zwykle leży tam, gdzie leży, ale stawiając pytania produkujemy zupełnie fikcyjne osi podziału, zawierając sugestie co do odpowiedzi w samej jego formule. Często, żeby zgłębić temat, trzeba go zdekonstruować do momentu, w którym zauważymy, dlaczego tak postawione pytanie jest na wstępie błędne.

Jeżeli ktoś Wam każe wybierać, czy z dyni przygotowuje się zupę dyniową czy ciasto dyniowe, to jest to oczywiste, że pominął risotto, curry czy purée czy nawet lody. A jednak w wielkich, filozoficznych pytaniach kulturowo wszyscy się na to łapiemy, dając się wpędzić w głupie dyskusje o wyższości jednej potrawy nad drugą. Życzymy Wam więc w tym roku takich potraw z dynią, jakie pasują do Waszego jadłospisu, oraz wyczucia w krytykowaniu jadłospisu innych. Żyjemy w coraz bardziej niestabilnych czasach, a strach z tego, co z tego wyniknie, dopiero uczymy się przepracowywać.

Stara historia

Jest prawie listopad, ponoć czas chłodu. Napisalibyśmy coś o twarzach wyrytych w rzepach i dyniach, pokazalibyśmy parę fotek szaro-burych bagien czy okazałych muchomorów… Ale nie. Tym razem listopad jest gorący. Rozum zasnął, obudziły się upiory, będzie ostro i politycznie.

Jak zgrana płyta znów opowiada się stara historia. Łowcy czarownic już zbierają drewno, a naczelny inkwizytor szykuje nam widowiskowe auto-da-fé. Jak zwykle są tylko dwie opcje, można być służebnicą pańską, co jej się stanie wedle słowa ichniego, albo nierządnicą babilońską. Odbyliśmy na Lichu wiele podróży śladami czarownic, heretyków i innych odszczepieńców i dotychczas nie sądziliśmy, że w pewnym momencie uda nam się to przeżyć tak dosłownie.

Przez lata chcieliśmy wierzyć, że dawne czasy minęły, że to, co było kiedyś, obserwujemy z ciepłego fotela cywilizacji i praw człowieka. Tłumaczyliśmy sobie, że niedostatki w dziedzinie naszych praw do naszego ciała można zatkać podróżą na Słowację i ostatecznie to jakiś taki tymczasowy lapsus w historii, która na pewno ma jasno ustalony bieg w stronę światła, rozumu i równouprawnienia. Byliśmy wygodni, mili i cywilizowani, piliśmy kawki na mieście, a najnowsze wymysły władzy podawaliśmy sobie na fejsbuniu jako coś, pod czym należy wkleić ikonkę „Wrr” czy podpisać petycję online, a nie coś, co ma potencjał zburzyć nasze życie.

Stworzyliśmy sobie ciepły bąbelek, w którym gdzieś, na podświadomym poziomie, uwierzyliśmy, że żadne z tych strasznych rzeczy, których ślady oglądamy w różnych miejscach, nie może się zdarzyć tu i teraz, nam, bo przecież aż tak daleko się nie posuną. Prawda? Przecież niemożliwym jest, aby teraz, w erze smart-wszystkiego autentycznie ścigać czarownice.

To było urocze, naiwne założenie.

Kiedy piszę te słowa przez feed na gazecie.pl właśnie przewija się cytat z niesławnego ministra edukacji – „To jest atak na nasze wartości, na nasze świętości. (…) Niekiedy mamy do czynienia wręcz z oznakami satanizmu”. Na wstępie pominę litościwie fakt, że prawnie rzecz biorąc to satanizm nie dość, że jest legalny, to jeszcze teoretycznie na równych prawach z katolicyzmem. Jest to jednak nie jakiś tam losowy tweet czy pasek TVP, ale minister mający pretensje do uczenia młodzieży wyciąga z worka ojca wszystkich strachów, tego samego, który wieki temu posłał na okrutną śmierć tysiące osób.

Nie śmiejcie się, to jest zupełnie na serio. Jeżeli jeszcze nie zauważyliście, mamy państwo realnie wyznaniowe, rządzone przez katolicki fantazmat, w którym protesty o prawa człowieka są odbierane w kontekście mistycznego pojedynku. Taka wizja uzasadni każde działanie podjęte w celu jego zwycięstwa i o ile nie podejrzewam już nikogo o estetykę stosów i szubienic, to jednak nie należy wykluczyć estetyki pał, gazu i gwałtów więziennych. I nie ma co się łudzić, że jak będziecie nawoływać do spokoju, dystansować się od wulgaryzmów czy farby w puszce, to nie zostaniecie zaliczeni do grupy wywrotowej. Ostatecznie można być albo służebnicą albo nierządnicą, jeżeli nie wybierzecie same, to zostanie wybrane za was.

My tutaj, na Lichu, nigdy nie uciekaliśmy przed rolą, którą przyszło nam grać w tym teatrze cieni. Rola duetu diabła i czarownicy została nam nadana dużo wcześniej, w całym procesie naszej socjalizacji, i tę rolę będziemy grać z dumą. Mówią, że jesteśmy satanistami? Niechaj tak się stanie! „Nigdy nie zapominaj kim jesteś. Reszta świata tego nie zapomni. Noś to jak zbroję i wtedy nie można cię tym skrzywdzić.” Żadna tam święta księga, ale nawet w popkulturze można znaleźć ładne hasła. Weźmy te ich wszystkie obelgi na sztandar i pokażmy, że to też nasza przestrzeń symboliczna, i też potrafimy ukuć z niej piękną narrację. Nie mają monopolu ani na wartości, ani na „uczucia wyższe”, ani na to, czym ma być ten kraj.

Napiszemy naszą własną opowieść, w której każdy ma prawo do swojego ciała, w której nikt nie będzie przepraszał za żaden „grzech Ewy”, w której w centrum jest to, co jest namacalne – człowiek jako część odwiecznego kręgu życia. W której ból nie jest wartością a przyjemność nie jest zbrodnią, w której nasze potrzeby są wartością samą w sobie, a nie ofiarą na ołtarz. Wedle książki do filozofii jesteśmy świeckimi humanistami z nutką spinozańskiego panteizmu, ale skoro druga strona woli satanizm, to, cóż, chcecie to macie.

Dlatego też PiSowi i wszystkim oburzonym symetrystom odpowiemy tak, jak skazana w procesie o czary w Szczercowie Jagnieszka. Gdy na stosie ksiądz zapytał ją, czy „przez wzgląd na Pana Boga Ukrzyżowanego odpuszcza ludziom grzechy”, odpowiedziała prosto – jebał was pies. Koniec ze służebnicowaniem.

Zdjęcie z klasztoru na Łyścu, który to klasztor właśnie próbuje przejąć kawałek Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Jakoś tak wydaje się adekwatne.

Święto Sierpniowe

Gdy lato osiąga swą astronomiczną kulminację, złote pola bierze we władanie śmietanka pośród lich. Ta, której misteria sięgają początków ludzkości, jaką dziś znamy, stoi na straży kręgu życia, w łanach zboża i maków dzierży symbol tej pełni i tego miesiąca – sierp. Jej wspomnienie żyje w żniwiarskim zwyczaju zachowywania pierwszego lub ostatniego snopka zboża, w wieńcach ziół i jabłek plecionych dla „Matki Boskiej”, w śmiercionośnym oddechu popołudniowego żaru na skórze. Od Eleusis do mazowieckiego zakola za Wilanówką każde złote pole jest jej ogrodem, a każda jabłoń świątynią.

Nie będę wymieniać jej wszystkich imion, bo było ich trochę, ale na terenach Polski skojarzenie jest mało oczywiste. Marzanna kojarzy się z zimą i jej wiosennym pożegnaniem, a jednak Długosz nazywa ją tutejszą Cererą. Ten dualizm nie jest niczym dziwnym, jak spojrzymy na wiele europejskich bogiń, od greckiej Demeter przez celtycką Cailleach po germańską Holle, elementem wspólnym będzie nie tylko władanie zimą, ale też żniwa i zbiory. Paradoksalnie nigdy nie stawiano jej na czele panteonów, ale gdzieś w tle, jakby podskórnie czując, że może skosić nie tylko kłosy, ale i żniwiarzy.

Życzymy Wam więc łaskawości sierpa, pachnących młodymi jabłkami pierwszych szarlotek i chłodnych wieczorów w ogrodzie. A ponieważ jest srogą panią, to jej drobni skrzydlaci słudzy na pewno pobiorą należną ofiarę krwi.

Jaka piękna katastrofa

Gdy poprzedni raz odwiedzała ziemię, trwała epoka kamienia, tysiąc lat zanim Sumerowie wynaleźli pismo. Jakie licha widziano w niej wtedy? Czy, podobnie jak później, uznano ją za omen śmierci, uosobienie niszczącego ognia niebios? Dzisiaj komety nie budzą aż takich emocji, chociaż ten rok jest szczególny. Oddech Matki Natury na plecach ludzkości zaczyna być wyczuwalny, a Neowise podkreśla wizualnie szekspirowski tragizm tej sytuacji.

Dla nas prywatnie jednak to była fascynująca przygoda, rozpoczęta na Mazowszu, a zakończona na małopolskich wzgórzach. Utytłani błotem i rosą, przegonieni tu przez nieprzyjazne chmury, tam łunę miast, w końcu dorwaliśmy ją w pełnej krasie na wzgórzach Rudna, koło zamku Tenczynek, wieńczącą północne niebo, dokładnie w dniu jej najbliższej schadzki z Ziemią. Na miejsce doprowadziła nas magiczna trójca – skradający się lis, uciekający zając i gwiezdna niedźwiedzica, dwa pierwsze zupełnie nie metaforyczne. Jeżeli to katastrofa, to jakaż piękna.

Śladem cichego węża

Wiosna upłynęła nam pod znakiem mikrowypraw, szczególnie w rejony błotniste i mało dostępne. Na Przesilenie, przy akompaniamencie burz i aromacie wilgotnej zieleni, chcielibyśmy Was zabrać blisko i daleko jednocześnie, śladem jednej z naszych majowych wypraw. Gdzie można lepiej uprawiać dystansowanie społeczne niż na bagnach?

Serce Puszczy

Tym razem dotarliśmy do samego serca Puszczy Kampinoskiej, jednego z niewielu terenów, które wciąż zachowały oryginalny charakter tutejszej roślinności. Wysokie wydmy pod Pociechą uniemożliwiły przekopy melioracyjne i pomimo bliskości Warszawy teren ten jest wciąż przez większość roku pokryty wodą. Na mapie administracyjnej znajdziecie go jako Obszar Ochrony Ścisłej „Sieraków” a jego serce stanowi kotlina bagienna „Cichowąż”.

Jeszcze Warsewy na świecie nie było, jak się to stało.

Legenda puszczańska ze zbioru:
Album Literackie : pismo zbiorowe poświęcone dziejom i literaturze krajowej

Cofnijmy się nieco w czasie, gdy nie tylko Warszawy na świecie nie było, ale rówież i jej założycieli. Cofnijmy się do czasów, gdy z terenów obecnego Mazowsza cofał się lądolód, a terenem obecnego Kampinosu płynęła Prawisła. Ponad 10 razy szersza niż obecnie, wydrążyła koryto pełne zagłębień i piaszczystych wysp. Te wyspy dziś stały się wydmami, a pomiędzy nimi, w wilgotnych zagłębieniach, swój dom znalazły ciche bagienne licha.

Był to król i królowa, a mieli prześliczną córkę, mieszkali w złocistym pałacu. Królewna już wy­rosła, ale zawsze tęschniła czegoś, i zawsze płakała. Miała zło­cisty pierścień na palcu, jak raz piła wodę ze studni, pierścień upadł do wody.

Droga zaczyna się prosto, z małego parkingu w Sierakowie. Trzeba się przygotować na nie całkiem krótki spacer, całe kółko to około 15km, czyli jakieś 3 godzinki niespiesznego tempa.


Pierwsze kilometry to prawie autostrada i dobrze oznaczony szlak, ale aby dotrzeć do samego serca bagna trzeba nieco się już wczytać w mapę i nie przegapić wejścia na cieniutką ścieżynę, która później wiedzie nasypem przez podmokły teren. Nie polecamy spaceru na dziko, gdyż, po pierwsze, jest to obszar ochrony ścisłej, a więc należy ograniczyć swoją obecność do minimum, a po drugie, z praktycznego punktu widzenia zapewne okaże się to niemożliwe. Ścieżka, pomimo początkowego wrażenia, że jest to dróżka zwierzyny leśnej, umożliwia przejście suchą nogą przez płynącą samym środkiem bagna rzeczkę zwaną Wilczą Strugą.

Królewna nuż płakać, ręce łamać, aż tu z wody wychyla głowę śliczny wąż ze złocistą koroną na głowie, i tak zagadał – Jak będziesz moją żoną, to ci oddam pierścień, bo ja nie wąż, ale zaklęty królewic – I zaraz się przedzierzgnął w ślicznego chłopca.

Królewna jak go zoczyła, tak ogniście pokochała, i zaraz z nim poszła, a mieszkał on w lochach podziemnych nie daleko pałacu, gdzie rosły wielkie dęby. Otworzył drzwi, których nikt nie widział, i wprowadził do swego zamku. A był to śliczny zamek, cały złocisty, a dach koralowy. Tam żyli szczęśliwie, i królewna powiła syna. Wąż ją zaklął, żeby nikomu nie mówiła, kogo ma za męża, i żeby nigdy do pałacu rodziców nie zaglądała. Przyrzekła królewna, i dotrzymała słowa.

O ile droga do tego punktu stanowi zwykły spacer ubitą, cywilizowaną drogą, tu zaczyna się autentyczne zejście do lochów wężowego władcy. Zieleń zaciska się wokół, a każdy nieuważny krok prowadzi w mokre kępy, które być może dały nazwę tej puszczy.

Korona Króla Węży

Gdy podążamy tropem węża w złotej koronie czas znów staje się nieco względny. Tym razem przenosimy się wieleset lat do tyłu, do czasów wczesnego średniowiecza. Nikt nie wie jak dawno sięgają baśnie o Królu Węży, ale Andrzej Szyjewski w swojej „Religii Słowian” wskazuje ten motyw jako ważny element mitu o Żmiju – słowiańskiej wersji smoka jako bóstwa chtonicznego. Podobne opowieści można usłyszeć w całej południowej Polsce, szczególnie w górach, i w Polsce łączy je element złotej korony i złotego pałacu w podziemiach. W wersji podstawowej nie ma w nim motywu miłosnego ani zamiany w człowieka, ale zawsze występuje jakiś wybraniec, który wkradł się w wężowe łaski. Temat ten powtarza się w jakiejś formie w całym kręgu kultur zachodniosłowiańskich, aż po Bałkany, można więc założyć jego kształtowanie w czasach osadnictwa Słowian.

Czy królewicz z baśni jest zatem jakąś późniejszą twarzą Welesa, bóstwa podziemi, bogactwa i magii, którego łaskę warto sobie zaskarbić? Symbolika się zgadza, ale warto pamiętać, że Weles jest bóstwem dużo mocniej potwierdzonym na terenach Słowiańszczyzny wschodniej i szeroko pojętej Rusi. Na terenach polskich zaś przewija się imię Nija, wspomniany w Kronikach Długosza jako tutejszy Pluton, ale źródła na temat jego charakterystyki nie są zbyt obszerne. Echo tych postaci zachowuje również ludowa wersja najbardziej znanego kapryśnego dobrodzieja – św. Mikołaja, szczególnie na terenach prawosławnych mającego mało wspólnego z autentyczną postacią biskupa, a raczej przejawiającą tu i ówdzie znajomą już wężową symbolikę złota, zaświatów i mokradeł.

Już siedem roków się skończyło, a mały królewic skończył lat sześć, gdy raz na igraszkę wybiegł z lochu, i zaczął sie bawić pod dębami. Stary król i królowa tymczasem, ciągle płakali i kazali szukać córki. Wyśli właśnie na przechadzkę, gdy ujrzeli śliczne dziecko pod dębami. „Kto ty jesteś? Gdzie rodzice twoi?” zapytali. Ale królewic nauczony od matki nic nie odpowiedział. Wtedy stary król, rozpaloną do czerwoności blachę żelazną kazał przyłożyć chłopcu do piersi, a królewic z bólu opowiedział. Porwali go ze sobą, i kazali zabić. Królewna nie widząc synka wybiegła go szukać, ale szukała daremnie. Stary król tymczasem posłał dworzan, ci stanąwszy nad skrytemi drzwiami, zaczęli wołać: puhu! puhu! bo tak sie zwał on, mąż królewny w węża zaklęty. Puhu otworzył drzwi, i wychylił głowy, myśląc że żona go woła, a dworzanie łeb mu szablą ucięli, i całego w drobny mak posiekli.

Spoglądając na zachód od Polski, poza granice słowiańszczyzny, też znajdujemy motyw węża w złocie, odegrany zresztą na deskach najsłynniejszych teatrów w „Pierścieniu Nibelungów”. Smok Fafnir nie prezentuje się jako współczesna wersja tego mitycznego gada, latająca i zionąca ogniem. Bliżej mu do wielkiego węża żyjącego w dziczy wśród mokradeł. Zresztą historia walki z Zygfrydem opisana w islandzkiej wersji tej legendy – sadze rodu Wölsungów – dzieje się właśnie nad rzeką. Tego wężowego władcy nie da się obłaskawić, a jego skarb można wziąć jedynie siłą.

Punktem zbieżnym jest fakt, że w obu przypadkach mamy do czynienia z zaklętym w węża królewiczem. Fafnir jest synem Hreidmara, króla karłów, istot w mitologiach germańskich bezpośrednio powiązanych ze światem podziemnym. W późniejszych dziełach motyw ten można spotkać w wielu baśniach, głównie rejonu centralnej i północnej Europy, rozwinięty w cały blok historii o wężowych książętach, często z jakimś drogocennym elementem, czy to w postaci złotych łusek czy diamentowego czuba. Dość często przedstawiany jest w narracji jako ofiara swego stanu i z tej sytuacji wyzwala go kobieta, czego przykładem jest powyższa puszczańska legenda. Może to skończyć się typowym „i żyli długo i szczęśliwie”… albo i to nie wystarczy, jak w naszej opowieści.

Ciężko powiedzieć, czy smutne zakończenia są tu jakimś elementem pierwotnym tego motywu (saga rodu Wölsungów jest najstarszym z tekstów źródłowych) czy może już częścią chrześcijańskiej połajanki o opłakanych skutkach bliższych kontaktów z wężem jako obliczem Szatana. Saga Wölsungów też była spisywana już w tym paradygmacie, a przeklęty skarb Fafnira nasuwa skojarzenie z zakazanym owocem, ostatecznie przynoszącym wszystkim tylko nieszczęście. Nie byłby to zresztą pierwszy przykład takiej ewolucji, w końcu chrześcijaństwo gloryfikuje czystość i niewinność, a wąż jest w tej symbolice od zawsze powiązany z jej utratą. Nie mniej jednak to tylko spekulacja i oryginalny wydźwięk wężowego złota pozostaje ulotny.

Królewna próżnie cały dzionek szukała syna, powraca, i zoczyła tylko sztuczki posiekane ze swego męża, a obok leżał zabity mały królewic. Wtedy z wielkiego żalu przemieniła sie w kukułkę, lata i teraz po lesie, i woła 'puhu! puhu!’ bo woła do siebie męża i syna!

Zamek złocisty z koralowem dachem zaraz sie zapadł, jak zabili męża: król stary i królowa ze smutku usechli we wióry i pomarli, a pałac ich sie zawalił, i tam jezioro płynie, a z pod wody słychać jeszcze jak płaczą i jęczą!

Wężowa Oblubienica

Kończąc opowieść o Królu Węży zatrzymajmy się na chwilę przy królewnie. Byłaby to klasyczna historia porwania i powrotu z zaświatów, gdyby nie motyw zamiany w kukułkę. Tutaj robi się nieco ciekawiej, bo kukułka jest powiązana z wyrajem, czyli słowiańskimi zaświatami. Boris Uspieński, rosyjski lingwista i historyk kultury, wiąże kukułki z postacią rusałki. Rusałka jest wschodniosłowiańskim demonem wodnym, powstającym po śmierci młodej kobiety, znanym szerzej z porywania chłopców.

Przyjmując to założenie można popatrzeć na tę całą historię jako na swoisty prequel czy historię pochodzenia jakiejś odmiany rusałki jako dziewczyny, która odchodzi z ludzkiego świata w zaświaty, ale rodzina nie pozwala jej odejść do końca, skazując na zawieszenie. Czyż to nie klasyczna historia o duchach niespokojnych zmarłych? Cała historia zaczyna się wszak od wpadnięcia pierścienia do studni, można więc spekulować, że mamy do czynienia z nienazwaną wprost historią topielicy.

W etnosie słowiańskim generalnie ludzie zmarli przez utonięcie budzą szczególny rodzaj lęku. Folklor zachodni nadaje im formę diabłów, wschodni świętych i można znaleźć ostrzeżenia przed ratowaniem takich osób. Polski historyk Bohdan Baranowski wspomina o dobrze udokumentowanym zwyczaju składania ofiar składanych demonom wodnym – tu kury, tu koguta, tam nawet konia. Czy tym torem myślenia topielcy nie byli traktowani jako ofiara, którą wodne bóstwa pobrały sobie same? Byłoby to spójne z tabu ratowania tonących i ze smutnym zakończeniem naszej opowieści. Królewnie nieszczęścia nie przyniosło małżeństwo z Królem Węży, ale fakt, że rodzice próbowali ją uratować.

Patrząc szerzej, motyw ofiary wodom wydaje się paneuropejski. Od słynnych duńskich mumii z bagien przez historię Andromedy aż po nordycką boginię morza Rán, która zabiera sobie topielców. W islandzkich sagach znajdujemy nawet wspomnienie, że żeglarze chcą utonąć ze złotem w dłoni, jako podarkiem dla niej.

W polskich legendach ważną postacią, która wskazuje na mocną obecność tego motywu nad Wisłą jest Wanda, córka Kraka, znana z tego, że „nie chciała Niemca”. W przeciwieństwie do typowo znanej wersji „ucieczki od małżeństwa w śmierć”, w jednej z najstarszych wersji tej legendy (XIII wiek) czytamy, że skacząc do Wisły „złożyła w ofierze bogom samą siebie” w podzięce za już uniknięcie małżeństwa. Patrząc, że w sąsiedniej legendzie o Kraku występuje smok przyjmujący ofiary z bydła i dziewic, można się zastanowić na ile przypadkowe jest umieszczenie tych dwóch motywów tuż obok siebie. Wszak mówimy o chrześcijańskich kronikarzach, którzy przy pomocy pokonywania smoka czy węży często ilustrowali podbijanie dawnych wierzeń, szczególnie tych związanych z ziemią i wodami.

Nie sposób tu też pominąć wątku erotycznego, jak na Letnie Przesilenie przystało. W poprzednim akapicie wspomnieliśmy, że w baśniach popularny jest motyw, że dziewczyna odczarowuje wężowego królewicza. Co jeszcze należy dodać, to że zwykle odbywa się to poprzez spędzenie kilku nocy z wężem. W naszej kampinoskiej baśni królewna rodzi dziecko, co dość jasno podkreśla rodzaj jej związku. Czy zatem można się pokusić o tezę, że rusałka-uwodzicielka to dalekie echo postrzegania śmierci w mętnych wodach jako swoistego rodzaju świętego małżeństwa? Ptaki i węże spotykają się wszak w wyraju stanowiąc nierozłączny dualizm w mitologii wschodniosłowiańskiej.

Mogilny Mostek

A wracając już z opowieści wężowych do Kampinosu z pozostałych ciekawostek należy zanotować fakt, że w okolicy znajduje się inne miejsce, też nawiązujące do śmierci kobiety nad rzeką – Mogilny Mostek nad wspomnianą wcześniej Wilczą Strugą, kawałek na północ Sejmikową Drogą od naszej trasy przez bagno. Tam co prawda mamy do czynienia z legendą lokalną o zbrodni pospolitej – zabójstwie dla pieniędzy – ale fakt umiejscowienia tej historii na mostku na rozlewisku rzeki i zwyczaj zostawiania suchych patyczków dla rozpalenia ogniska mającego oczyścić z grzechów pałętającego się ducha dają do myślenia. Czy zamordowana córa karczmarza z Mogilnego Mostka i księżniczka-kukułka wiecznie szukająca zmarłej rodziny to fragmenty tej samej historii? Tego pewnie nigdy się nie dowiemy.

Wody Życia

Wilczą Strugę pokonaliśmy jednak groblą przez sam środek bagna. Poziom wody był wtedy dość niski, ze względu na długotrwałą suszę, dzięki czemu bez problemu przeszliśmy całą groblę suchą nogą – odradzamy jednak próbowanie w okresie co większych opadów, szczególnie, że w kilku miejscach groblę przecinają nieprzykrytymi rowami odnogi rzeczki.

Widok z grobli na Wilczą Strugę, środek bagna Cichowąż

Zachęcamy natomiast do uważnego rozglądania się po okolicy. Wilgoć sprawia, że okolica tętni zielenią i można spotkać tu cały przekrój fauny i flory. Jeżeli do spaceru włączy się również ścieżkę dydaktyczną „Do Starego Dębu” (aby na nią trafić, wychodząc z dróżki przez bagno trzeba skręcić na północ, w kierunku Dziekanowa), to można przeczytać dokładny przewodnik po lokalnym ekosystemie na rozstawionych wzdłuż niej tablicach edukacyjnych.

Nam udało się spotkać na tym bagnie łosia, żurawia oraz zaskrońca. Niestety żadne z nich nie chciało poczekać na wyciągnięcie aparatu – łoś przemknął w sporej odległości przez zarośla z głośnym tętentem, żuraw głośno pokrzykiwał z oddali, a zaskroniec szybko się skrył, gdy walczyliśmy z ustawieniami obiektywu. Tego ostatniego szczególnie żałujemy, bo może mielibyśmy w końcu dobre zdjęcie Króla Węży – wszak najprawdopodobniej jest właśnie zaskrońcem, ze względu na popularność tego węża na tym terenie. Spójrzcie na nasadę jego czaszki i żółte łuski okalające głowę, może wężowe złoto ma o wiele bardziej prozaiczne wytłumaczenie?

Zdjęcie z zasobów Wikimedia Commons:
Autor: Lukas Jonaitis, na licencji CC BY 2.0

Wody Śmierci

W trakcie naszej wędrówki złapał nas zachód, dzień miał się ku końcowi. Zieleń zaczęła wpadać w złoto i czerń, królestwo węża z jasnej plątaniny liści zmieniło się w labirynt. Wędrując zmierzchem po dziewiczym mokradle Cichowąża można łatwo poczuć zdradliwość tego miejsca i postawić się w butach ludzi, którzy chodzili tu zanim wynaleziono mapy turystyczne na komórce, latarki i materiały wodoodporne.

Zgubić się się tu wtedy oznaczało o ile nie realne zagrożenie życia, to przynajmniej wrażenie odbycia podróży w zaświaty i ostrzeżenia przed lekkomyślnością przepełniały mądrość ludową.

Tutaj widzimy właśnie drugą stronę folkloru okołoprzesileniowego, która zwykle znika za romantycznymi opowieściami o wiankach i kwiecie paproci. Noc Kupały była wyjątkowa właśnie dlatego, że była wspólna i społeczność gwarantowała bezpieczeństwo. Pojedynczy śmiałek, który chciałby skorzystać z uroków wód lokalnych rzek wieczorową porą wczesnego lata miał całkiem realną szansę trafić w plątaninę chaszczy, które niczym rusałka zabierały nieszczęśnika w ostatni taniec.

Zgodnie z podaniami ludowymi dotyczącymi rusałek i innych duchów leśnych z rejonów wschodnich szczególnie niebezpieczny był okres między Pięćdziesiątnicą a dniem św. Piotra i Pawła, co w skrócie przekłada się na jakieś 3 tygodnie wokół przesilenia. Ognie kupalne nie tylko chroniły przed chłodem, ale stanowiły też kotwicę utrzymującą w tym świecie, zanim diabły wód i lasów zwiodą młodzież na manowce – i te obyczajowe, i te zupełnie dosłowne.

Powrót

Królestwo węży nie ma już dziś dość mocy, by czaić się na życie nieostrożnych, jego władza nie rozpościera się już na hektary dziewiczego mokradła – dziś po zmroku, zamiast spacerkiem wrócić na parking, można co najwyżej skręcić kostkę i stracić resztki szacunku do siebie „zaliczając kibel” o rzut beretem od warszawskiej luksusowej sypialni, jaką jest Izabelin. Warto jednak pamiętać, że to my wyrwaliśmy zęby lichom i coś im za to wisimy – przynajmniej poszanowanie resztek ich siedzib i pamięć o tym, czym były w przeszłości.

Podkładka teoretyczna

  1. Album Literackie : pismo zbiorowe poświęcone dziejom i literaturze krajowej” 1848 T.1
  2. „Puszcza Kampinoska. Przewodnik” Lechosław Herz
  3. „Religia Słowian” Andrzej Szyjewski
  4. „W kręgu upiorów i wilkołaków” Bohdan Baranowski
  5. „Kult świętego Mikołaja na Rusi” Borys Uspieński
  6. „Polska bajka ludowa – słownik” red. Violetta Wróblewska
  7. „O jednorożcu, Wieczerniku i innych motywach mniej lub bardziej ważnych” Piotr Kowalski

Woda i wino, czyli historia dwóch alpejskich wiosen

Nie ma święta, które nie miałoby dwóch twarzy. Łatwo o tym pamiętać na przesilenie zimowe, gdy powrót światła jest witany w najgłębszej ciemności, czy podczas wigilii listopadowej, gdy wspominamy zmarłych w ciepłej rodzinnej atmosferze. Ale święto wiosenne? Czy to Wielkanoc dla większości, czy różne inne wariacje kręcące się wokół daty zrównania dnia z nocą, to zawsze ma ciepłą twarz rozkwitających pąków i wód porywających wszelkie brudy zimy.

In vino veritas, in aqua sanitas

przysłowie łacińskie

Opowiemy Wam zatem dwie opowieści równonocne – jedną sprzed roku, a drugą dziejącą się teraz; obie powiązane wyprawą do krainy zimnego wina i gorących wód: północnych, alpejskich Włoch.

Opowieść pierwsza – woda

22 Marca 2019, Alta Valtellina, Bormio

Zmęczeni po całym dniu szaleństwa na narciarskich stokach wsiadamy w samochód i jedziemy za miasto, na północ, pod górę, drogą na Przełęcz Stelvio. Wysiadamy tuż przed szlabanem, opatrzonym dużą ilością znaków zakazu – dla samochodów, pieszych i rowerzystów osobno, gdyż z zamkniętymi drogami w zimie w Alpach nie ma żartów: zima na tych wysokościach potrwa do końca kwietnia. Co innego w dolinach, gdzie ostatni odcinek zjazdu trasą Bormio 3000 kończy się na zabudowaniach miasteczka już całkiem maślanym śniegiem, znanym wszystkim miłośnikom różnych rodzajów desek jako „koniec zabawy” , a wokół na polanach rozkwitają krokusy i magnolie w ogrodach.

Jest późne popołudnie, gorące słońce na twarzy walczy o prymat z chłodnym wiatrem, jakby dzień już należał do lata, a noc wciąż do zimy. Jesteśmy już ponad doliną, ale wciąż daleko od przełęczy – na granicy miasta, dnia, pory roku, a nawet epoki. Wszak cel naszej jazdy – Stare Łaźnie, Bagni Vecchi – swoją historią sięgają do czasów rzymskich, a nawet prawdopodobnie i dużo wcześniej.

Bagni Vecchi, basen zewnętrzny

Jak wcześniej? Tu można spekulować. Etymologia samej nazwy miejscowości Bormio wydaje się wieść do celtyckiego bóstwa wód termalnych Borvo / Bormanusa (znanego z terenów dzisiejszej Francji i Hiszpanii jako aspekt Apolla), a wczesne plemiona celtyckie zamieszkiwały te tereny grubo przed Rzymianami. Z drugiej strony miasta wznosi się zaś grań Cresta di Réit, której nazwa prowadzi do weneckiej bogini Reitii, której świątynie często lokalizowane były przy wodach termalnych, a kultura wenecka na okolicznych terenach również poprzedza rzymską. Co jednak ciekawe, na steli z Bormio – rycinie z późnego V wieku p.n.e. – widać zarówno charakterystyczną łódkę z wygiętymi końcami, towarzyszącą wizerunkom Reitii w innych lokalizacjach, jak i wzory zbroi przypisywane Celtom z kultury Golasecca, a to sugerowałoby współistnienie owych kultur.

Na zdjęciu z lewej – rysunek steli z Bormio. Ponoć jej reprodukcja miała znajdować się w Muzeum Bormio urządzonym w Palazzo de Simoni, ale nie udało nam się jej znaleźć. Rysunek pochodzi z tablicy informacyjnej wywieszonej w miejscu, gdzie stela została odnaleziona, czyli w pobliżu XII-wiecznego kościoła St Vitalis. Wpadliśmy na nią zresztą zupełnie przypadkiem, pierwszego dnia naszej wycieczki, podczas luźnego spaceru po Bormio.

Nie udało mi się potwierdzić, gdzie znajduje się oryginał, chociaż najbardziej wiarygodne źródło wspomina Museo Archeologico Paolo Giovio w Como.

Obraz ten pokrywa się zresztą z wizją innych bóstw gorących wód w okolicy. W sąsiedniej dolinie Val Camonica, którą odwiedziliśmy kilka dni wcześniej, w miejscowości Breno, znajduje się pełnoprawne sanktuarium, wybudowane w miejscu, w którym kiedyś tryskało gorące źródło. Poświęcone jest rzymskiej bogini mądrości Minerwie w aspekcie Hygeia, które w dość naturalny sposób kojarzy nam się z czystością i higieną. Podobnie jak w Bormio, sanktuarium na pewno wyprzedza czasy rzymskie (i tam również znaleziono symbol opisanej wyżej łodzi), a nawiązania do wodnych bóstw możemy znaleźć nawet w neolitycznych rytach naskalnych w pobliskim Naquane. Czasy się zmieniają, ale motywy żyją w coraz to nowych formach, i do dziś wciąż czają się w legendach o alpejskich lichach.

Wkraczamy do łaźni. Wizytę zaczynamy od pozornie zwyczajnego, ciepłego basenu z widokiem na góry. Poza czystą przyjemnością wody na skórze – tu wody jeszcze letniej, nie bardzo gorącej – widok skał i śniegu na horyzoncie staje się wręcz namacalny z każdym powiewem nadal mroźnego, górskiego wiatru na twarzy. Wizyta w spa zwykle nie kojarzy się z mistycyzmem, ale tutaj prosta elegancja otoczenia nie próbuje zdominować szeptu tysięcy lat ciągłości kultury i rozmachu natury, której nie trzeba poprawiać.

Z bezczasowości otwartego basenu przenosimy się w końcu do najwcześniejszej twardej historii, czyli do kamiennych łaźni zwanych rzymskimi. Najwcześniejsze pewne wspomnienie o nich można znaleźć w liście rzymskiego uczonego Kasjodora z V wieku naszej ery, pisanym w imieniu ostrogockiego króla Teodahada, do doświadczonego w boju hrabiego. Aquæ Burmiæ, czyli wody z Bormio, Kasjodor zachwala jako słynne antidotum na podagrę, a zatem były już wtedy szeroko znane. Nie jest też wykluczone, że te same źródła miał na myśli Pliniusz Starszy (I wiek n.e.) w swojej „Historii Naturalnej”, wszak pochodził z ówczesnej stolicy prowincji, dzisiejszego Como.

Jest wiele źródeł słynnych ze swych gorących wód. Również pośród grani w Alpach.

Naturalis Historia
Pliniusz Starszy.
tłum. własne

na zdjęciu:
Cresta di Réit, widok z St. Caterina

Gdy antyk przeminął, a wraz z nim Apollo i Minerwa, przyszło chrześcijaństwo i swym zwyczajem w miejscu dawnych świętości zbudowało klasztor, zwany Hospitium Balneorum. Było to ksenodochium, czyli protoplasta współczesnego szpitala, coś pomiędzy schroniskiem a sanatorium. W obrębie klasztoru został zbudowany kościół San Martino, który już dawno nie istnieje, lecz imię jego patrona nosi jaskinia wykuta w skale, prowadząca do wodnego tunelu i naturalnej sauny. Na wspomnienie tych czasów zbudowano też ścieżkę drewnianej architektury średniowiecznej, w której można doświadczyć sauny i gorących wód w stylizowanych rustykalnych pomieszczeniach, pachnących żywicą i ziołami, a nawet wypełnionych relaksującymi dźwiękami natury. W podobnym czasie, prawdopodobnie w roku 1493, zawitał tu najsłynniejszy człowiek renesansu, sam Leonardo da Vinci, odwiedzając Mediolan z racji zaproszenia na ważne politycznie wesele. Nie oparł się urokowi tutejszych gór, opisując go w swym Kodeksie Atlantyckim.

Dolinę Valtellina wieńczą góry nad Bormio, zawsze ośnieżone i budzące grozę. (…)

Produkuje się tu dużo mocnego wina, a bydła jest tyle, że mleka jest więcej niż tego wina. (…)

A w Bormio są gorące źródła. (…)

Codex Atlanticus
Leonardo da Vinci
tłum. własne

Kogo zresztą tu nie było… Im późniejszy okres, tym więcej znanych nazwisk, ale gdy pełnia wstaje znad ciemnych sylwetek gór i drzew okalających termy, myśli odbiegają do czających się wokół lich. Alpejskie opowieści pełne są różnego rodzaju nimf czy innych duchów wodnych, a wśród nich ważne miejsce zajmują aquane. Jeśli ta nazwa skojarzyła się Wam z wspomnianym uprzednio Naquane, to słusznie – zarówno nazwa parku, jak i wiele rytów naskalnych tam świadczy o tym, że kult świętych wód i istot je uosabiających sięga najstarszych ludów tych ziem. Same aquane mają wiele twarzy – w najstarszych legendach są syrenami o wodnych włosach i odwróconych stopach, zmiennokształtnymi kobietami przybierających ciała wydr, a nieco później zyskują nogi i racice kozic.

Zanurzając się w tych wiecznie płynących wodach można na własnej skórze poczuć ich istotę, którą legendy opisują jako widzenie przeszłości i przyszłości, ale nie teraźniejszości. Zawsze nowa i świeża, a jednocześnie przedwieczna – woda źródlana to najstarszy archetyp nie tylko fizycznego oczyszczenia, ale i szerokiego punktu widzenia. Jednym z najstarszych atrybutów aquane są krosna, symbol nieskończonej sieci powiązań. W przeciwieństwie do popularnej symboliki wody jako emocji, relaksu czy zapomnienia, tutaj widzimy zupełnie inne skojarzenie. Czystość fizyczna i zdrowie od zawsze było postrzegane jako katalizator lotności umysłu, stąd nie będą zaskoczeniem skojarzenia bóstw wody z bóstwami mądrości. Wspomnianą Minerwę łączy z wenecką Reitią nie tylko domena wód, lecz i aspekt wiedzy. Spekuluje się wszak, że imię Reitia pochodzi od źródłosłowu związanego z pisaniem, gdyż jej imię znamy właśnie z zaskakująco wielu tabliczek wotywnych do niej skierowanych. Bormanus zaś został skojarzony z Apollem jako wiosennym bóstwem mądrości i uzdrawiania.

Tak wróciliśmy na początek opowieści, zataczając pełny krąg zarówno w tej historii, jak i w naszej drodze przez kolejne baseny, banie i wodospady. Opuszczamy termy, spoglądając w górę, na grań Reit oświetloną prawie pełnym księżycem, przypominając sobie jedną z lokalnych legend.

W zamku na górze Reit mieszkała księżniczka Fiordareit (Kwiat Reit). Pewnego dnia, zmęczona, obmyła twarz w potoku Braulio. Tam w swe czarne ręce złapał ją Duch Wód i zmusił do obietnicy, że pewnego dnia zostanie jego żoną. Po powrocie do domu jednak Fiordareit zapomniała całe wydarzenie. Lata mijały, dziewczyna dorosła i zaręczyła się z panem na Monte Scale. Pewnego wieczora, gdy wróciła ze spaceru z narzeczonym, do jej komnaty wspiął się biały wąż. Był to nikt inny tylko Duch Wód, który przyszedł po wypełnienie obietnicy. Księżniczka przypomniała sobie całe zdarzenie i chciała uciec, ale nie była w stanie. Przylgnęła do klifu, który przygarnął ją i zamienił w kamień. Z jej wyciągniętej dłoni popłynął wodospad, wspomnienie utraconej miłości.

Lokalna legenda z Valtelliny
tłum. własne

Można powiedzieć, że kąpiąc się w tych źródłach złożyliśmy obietnicę powrotu. Alpy przestały być tylko fajnymi wakacjami, ale wlazły pod skórę. Kiedy zaplanowaliśmy wizytę w Starych Termach była to swego rodzaju ciekawostka. Niby wiedzieliśmy mniej więcej jaką mają historię, ale zawsze byliśmy z tych, co raczej depczą skały niż leżą w wodzie. Jednak kiedy wszystko złożyło się w całość – przełom zimy i wiosny, dnia i nocy, śniegu i gorącej wody, kultury łacińskiej i protoceltyckiej, a w końcu legendy i faktu – wtedy, zupełnie niespodziewanie, przeżyliśmy jedno z najbardziej kompletnych doświadczeń równonocnych. Po dwóch tygodniach ostrej wyrypy – nart, łyżew, treków, zwiedzania, fotografii i ostrego researchu, a wieczorami jeszcze pracy – było to idealne podsumowanie, natychmiastowe spojrzenie z perspektywy, odsuwające gdzieś zmęczenie materiału i chaos nieodłącznie towarzyszący odruchowej maksymalizacji doświadczeń. In aqua sanitas, woda niesie jasność umysłu, na wiele różnych sposobów.

Opowieść druga – wino

21 marca 2020, Warszawa

Patrząc na pustą butelkę po winie z Valtelliny z zeszłego roku, tegoroczna równonoc smakuje gorzko. Mieliśmy świętować w Val Gardena, może wchodząc na Wiedźmie Ławki, jeżeli akurat byłoby ciepło, a może zjeżdżając na nartach z Marmolady…

Mieliśmy wybór – jechać po symboliczną nową butelkę, albo nie. Kiedy staliśmy przed tą decyzją, wiele osób jeszcze się decydowało. Gospodarz z AirBnB nie oddał nam pieniędzy za rezerwację, twierdząc, że Południowy Tyrol jest bezpieczny, choć 200 km dalej wojsko zamykało drogi. W końcu może tylko panikujemy, może to nie aż takie straszne, na pewno uda się to zatrzymać, nie ma co podejmować drastycznych decyzji… Pokusa życia jak dawniej jest potężna, bal musi trwać, wino musi płynąć, nawet na Titaniku. Ostatecznie nie pojechaliśmy, ale wielu w naszej sytuacji pojechało, i część z nich powróciło jako „pacjenci zero”, przyczyniając się do tego chaosu, który teraz stał się naszą codziennością.

In vino veritas, wino niesie prawdę – te słowa okazały się prawdziwe nie tylko w sensie, że pijani ludzie mają mniej zahamowań. Wino uzależnia i prowokuje do przymykania oka na konsekwencje swoich działań, chęć staje się kompulsją i obnaża prawdę o człowieku i jego kryteriach wartości. Nieistotne, czy to wino imprezowe czy mszalne, każdy ma jakieś swoje, które szepcze mu do ucha i kusi. Na obecną sytuację złożyło się wiele uzależnień, od specjałów kulinarnych przez całą machinę biznesową aż po potrzeby towarzysko-kulturalne. Kolejne drobne kamyczki uruchomiły lawinę konsekwencji, którą ciężko będzie zatrzymać.

Wiosna zawsze była porą testowania wstrzemięźliwości i rozsądku. Nieprzemyślane korzystanie z zapasów zabijało naszych przodków na przednówku, a na przeżycie zarabiało się właściwie całą resztę roku. Tej wiosny zbieramy smutne żniwo gospodarki rabunkowej, którą prowadzimy, aby pić to metaforyczne wino, właściwie w każdej dziedzinie życia – bachantki dorwały się do uczty, którą sami przygotowaliśmy. Jak już jesteśmy przy tych winnych porównaniach, to święta boga wina w rejonie greckim i łacińskim (Dionizja, Bachanalia, Liberalia) zwykle przypadały właśnie na okres między przesileniem zimowym a równonocą wiosenną i ich symbolika odwoływała się zarówno do twórczych jak i niszczących sił natury – szaleństwo, seks i śmierć idą w nieodłącznej triadzie. Odrywając się od dogmatów i zostając w samej sferze ewolucji symbolu, nie sposób nie zauważyć pewnych powiązań z chrześcijańską Wielkanocą. Religie zmieniają cel narracji, ale nie język, którego używają, stąd wino i krew jako ekstaza (tym razem mesjanistyczna) prowadząca do tragedii wydaje się być pewnym spójnym motywem mitycznym kultur rejonu śródziemnomorskiego. Starożytni traktowali tę zależność jako nieuchronną ofiarę pobraną przez bogów, my jednak wolimy na to patrzeć jak na całkiem racjonalne ostrzeżenie.

Tym razem nie będzie więc wina i wyjazdów. Równonoc spędziliśmy na pustych, zimnych bagnach pod Warszawą, z dala od ludzi. Umoczyliśmy buty w błocie i z pewnym opóźnieniem zjedliśmy truskawkowego mazurka, jak już różowy księżyc wypełnił się w całości. W białe góry kiedyś wrócimy, ale dopiero, jak orszak dionizyjski zaspokoi swój głód. Na razie butelka pozostanie pusta – potrzebujemy czystej wody i opamiętania, którą niesie. No i mydła, rzecz jasna, współczesnej tarczy Minerwy.

Kolory Słońca

W tym roku najdłuższa noc była ciemna. Nie rozświetlało jej skrzenie śniegu ani nawet poranny szron. Rozchwiewając delikatny balans między ciepłem a zimnem człowiek ukradł sobie nie tylko zieleń lata, ale również biel zimy. Świat powoli nurza się w odcieniach brązu, a Słońce powoli zaczyna zmieniać twarz z pięknego Apolla czy świetlistej Sol na ukryte w łachmanach oblicze Króla w Żółci. To dość niespodziewany cywilizacyjnie rozwój wypadków. Wszystkie nasze mitologie od zarania dziejów witają światło jako przeganiające licha nocy. Nie jesteśmy przygotowani symbolicznie na świat, w którym światło i ciepło przynosi śmierć.

Ale, jak mawia klasyk, ewoluuj lub giń. Również w krainie lich. Nie przeganiajmy zimowych lich wzorem naszych przodków, bo możemy dostać to, o co prosiliśmy, ale nie to, czego chcemy. Tej zimy więc życzymy i nam i Wam korony z firnu i seraków dla Zimowej Pani, obsypanych śniegiem poroży leśnych diabłów i Gonu niesionego wiatrem. Wychylmy w ich intencji grzańca i zjedzmy pierniczki by oprócz żółci i czerwieni na świecie pozostało srebro i zieleń.

Nie było nas, był las…

Z okazji wigilii listopadowej porozmawiajmy o korzeniach. Ale nie tych indywidualnych, ale naszych wspólnych, tych sięgających najgłębiej. Mówi się, że gdy pierwszy człowiek otworzył oczy, zobaczył światło. To nie do końca prawda, bo zobaczył też mrok. Mrok czarnego lasu układającego gałęzie w pazurzaste kształty, mrok nocnego nieba skrywającego bezmiar pustki, mrok toni wodnej, z której płynie życie lub śmierć. Mrok odwzajemnił spojrzenie oczyma pierwszych lich i odtąd zaczęła się trudna historia relacji człowieka z własnym strachem i kruchością.

Człowiek starał się jak mógł, prośbą, groźbą i przekupstwem, przegonić te licha. W świetle ciepłego dnia wydawało się, że jakoś się udaje. Jednak, gdy światło zanika, licha znów się wyłaniają z nagich gałęzi targanych wiatrem. Przypominają o tym, że kiedyś do nich dołączymy, nawet gdybyśmy wycięli cały las walcząc z nimi. Na naszych kościach wyrośnie nowy, a w nim znowu ktoś otworzy oczy i znów zobaczy kostropate dłonie drzew, a nasze czaszki uśmiechną się do nich promiennie z mroku dziejów, dołączając do panteonu.

Gdy ktoś Wam mówi, że szczerzące się dynie, wampiry i diabły to zło, to pamiętajcie, że on w tym momencie próbuje wyciąć las. Ciężko żyć w świecie ciągłej walki, w której strach jest tak silny, że nie pozwala nawet uśmiechnąć się do licha. Nikt nigdy nie wygrał z ciemnością, bo jest ona nieodłączną częścią świata. Próba wyparcia jej istnienia zawsze ją tylko potęguje. Dlatego my wybieramy spojrzeć jej prosto w ślepia i puścić do niej oczko. Ten czas jest bowiem świętem podwójnym – refleksji nad ciemnością i radości z jej okiełznania, chociażby na chwilę, jaką jest ludzkie życie. Jedno nie stoi w sprzeczności z drugim, wzajemnie nadają sobie znaczenie.

Życzymy Wam więc pachnącego gałką dyniowego ciasta, cieszenia się tymi, co z Wami są i ciepłych wspomnień o tych, których już z nami nie ma. Nie dajcie sobie wmówić, że życie w strachu przed własnym cieniem jakkolwiek Was uszlachetni a radość kogoś obrazi. Po prostu spójrzcie w mrok lasu, siebie i dziejów tak, by wyjść z tego spojrzenia mocniejszym. Głębia nie kryje się w wielkości plastikowego znicza ani w dopiętym pod szyję garniaku, ale tam, gdzie Wy ją widzicie. Licho z maską Terry’ego Pratchetta podpowiada nam na ucho, że spokojnie zmieści się tam i pająk na kapeluszu.

Przypadkowe uroczysko

Lato. Ponoć nie sprzyja siedzeniu w domu, ale piekielne temperatury nie sprzyjają też dalszym wyprawom, które nieuchronnie wiążą się z przebywaniem w jakiejś stalowej puszce. Tym razem wybraliśmy się więc do lasu. Takiego zwykłego, podwarszawskiego, pełnego grillujących rodzinek, crossfiterów wyrabiających swoje trzecie okrążenie i testującej swoje możliwości alkoholowe młodzieży. Na pierwszy rzut oka Las Kabacki nie wydaje się być szczególnie bogaty w licha.

Jednym z nieodłącznych elementów poszukiwania lich jest jednak odkrywanie na nowo rzeczy, wydawałoby się, codziennych. Uważne spoglądanie gdzieś za róg, pójście nietypową ścieżką, w różnych porach dnia czy roku. O ile licha spektakularne wymagają długich podróży, uporu, czasu, kasy i często dobrej kondycji, to licha ukryte wymagają tylko uważności.

Wspomnienie puszczy

Nie należy zapominać, że chociaż Las Kabacki służy jako teren rekreacyjny, mamy do czynienia z największym rezerwatem przyrody woj. mazowieckiego. Liczący sobie prawie 925 hektarów za dnia wygląda jak większy park, ale w nocy jednak można się w nim zgubić, albo przynajmniej zrobić dużo nadmiarowych kilometrów i wyjść zupełnie nie tam, gdzie się planowało.

Historycznie, pomimo dość młodego drzewostanu świadczącego o braku ciągłości, jest częścią Lasów Chojnowskich, a jeszcze wcześniej prastarej Puszczy Mazowieckiej. Próżno szukać w nim klimatu sąsiedniego Parku Natolińskiego, ale kiedyś oba te kompleksy stanowiły jedną całość i ciągnęły się aż do Góry Kalwarii. Ten drugi jest zdecydowanie bogatszy i w przyrodę jak i w klimat, ale i w Kabatach można to i owo znaleźć.

Stosując metodę wybierania co węższych ścieżek można znaleźć tam widok zupełnie nieprzystający do całej reszty ścieżek. Niewielkie bagno, pokryte gęstą rzęsą, nad którą przechodzi malowniczy mały mostek. Całość wygląda jak miniatura puszczy upchnięta w podmiejskim skwerku.

Uroczysko na miarę naszych miejskich możliwości.

uroczysko
1. «teren trudno dostępny, najczęściej bagnisty, leśny; też: miejsce odludne»
2. «część terenu otoczona naturalnymi granicami, wyodrębniona za pomocą nazwy topograficznej»
3. «u dawnych Słowian: miejsce w głębi puszczy związane z kultem bóstwa, odbywaniem narad lub uważane za siedzibę złych duchów»


Słownik języka polskiego PWN

Panienka z bagienka

Ciężko tu nie sięgnąć do całej palety bagnistego folkloru, jaki wyprodukowała nasza kultura. Najsłynniejsze diabły polskie takie jak Boruta czy Rokita zaciągały ofiary swych psot do bagien. Topielce zaludniały zarośnięte brzegi jezior i czyhały na co mniej ostrożnych nieszczęśników. Na wschodzie Polski rusałki wodziły młodych mężczyzn na śmiertelne pokuszenie w głębinach, a bardziej na południu z kolei zagrażały boginki, które łatwo było spotkać w okolicach mostów i mogły nieźle obić swymi kijankami tego, kto przeszkodzi im w praniu.

To tak w dużym skrócie zaledwie rzęsa na głębinie tego tematu. Mokradła łatwo rzucają urok na wdeptujących w nie przechodniów i nie byliśmy tu specjalnym wyjątkiem. Gra światła i mroku, która rozmywa gdzie się kończy suchy ląd a zaczyna głębina w najlepszym razie daje piękne zdjęcia i może parę przemoczonych butów a w najgorszym kosztowała życie wielu nieostrożnych zwierząt i ludzi. Szczególnie w nocy, kiedy słońce ustępuje miejsce świetlikom czy innym błędnym ognikom.

Stąd zresztą legendy o bagiennych diabłach przybierających postacie ptaków, ryb jako zwierząt żyjących na trzęsawiskach czy konia, na którego grzbiecie można zostać wbrew swej woli wciągniętym w bagno.

Nam to diabelskie licho pokazało się pod postacią kaczek, próbując skusić nas fotograficzną nagrodą do zrobienia jakiejś nieprzemyślanej głupoty. Całe szczęście jednak potwierdziło się stare powiedzenie, że złego diabli nie biorą i jedyne na czym się skończyło to kilka ukąszeń komarów.

Do tematu uroczysk i bagien wrócimy jeszcze wielokrotnie, ten tekst jest bardziej zajawką i zachętą do uważności i eksploracji swojej okolicy, bo czasami może Was ona zaskoczyć. Nie zawsze trzeba wyjechać daleko, aby poczuć magię wyprawy w nieznane.

Drodzy warszawiacy, miejsce, o którym mowa, można znaleźć tutaj:

PS. Czemu czarownica nie boi się chodzić po bagnie..? Bo moczary.

Podkładka teoretyczna:

„W kręgu upiorów i wilkołaków” Bohdan Baranowski