Jak ulepiono pierogi, czyli Boże Narodzenie a sprawa pogańska.

Gdy każde szanujące się centrum handlowe zdejmuje dynie i wywiesza światełka, a z głośników zaczyna lecieć znajomy zestaw piosenek, na sieci pojawiają się dwie frakcje – katolicy, lamentujący nad upadkiem religijnego ducha Bożego Narodzenia, oraz młodzi progresywiści, kochający memy o pogańskim pochodzeniu świąt. Wiedza zarówno jednych, jak i drugich, jest zwykle mocno powierzchowna, a źródła wiedzy dobrane wyrywkowo. Katolicy zwykle sięgają do nobliwie wyglądających tradycyjnych pozycji, w których jednak apologeci latami sprytnie zapychali dziury i szlifowali omijającą je narrację, podczas gdy progresywiści instynktownie czują te dosztukowane mosty, jednak zwykle brakuje im warsztatu, aby je opisać w sposób niebędący bolesnym uproszczeniem czy wręcz błędem.

Jak zatem jest? Czy można powiedzieć, że Boże Narodzenie jest świętem w swej esencji pogańskim? Jako osoba od 20 lat siedząca we współczesnym pogaństwie i mająca dość mocną fiksację na poprawności historycznej muszę odpowiedzieć wymijająco: zależy jak rozumie się słowo „pogaństwo” i które elementy uważa za esencję tego święta.

Ponieważ wiem, że większość moich czytelników raczej identyfikuje się z pogańskim marzeniem o Śródzimiu niż z katolicyzmem, to zacznę z tej strony. Jeżeli macie wizję, że w starożytności na przesilenie ludzie gromadzili się w chacie wokół jakiegoś wiecznie zielonego drzewka obwieszonego suszonymi owocami, żeby świętować narodziny Boga-Słońca i dawać sobie prezenty, to muszę Was rozczarować. Wasza wizja ma więcej wspólnego z XIX-wiecznym romantyzmem i współczesnymi ruchami neopogańskimi niż z historią. Nie oznacza to jednak, że katolicy mają rację, przypisując sobie historyczną poprawność i nieuleganie zewnętrznym wpływom przy kształtowaniu się tego święta. Ewangeliczne podstawy Bożego Narodzenia są bardzo słabe, a jego historia jest historią brutalnej walki o nadążanie za coraz to nowymi modami religijnymi, które kształtują Europę od starożytności. Jednak mody te nie przypominają memów, mapujących współczesne zwyczaje na te sprzed millenium czy dwóch. Żeby zrozumieć ducha świąt, które obecnie przypadają na 25 grudnia w kalendarzu gregoriańskim, trzeba spojrzeć szerzej, zarówno na czysto chronologiczne zmiany sposobu świętowania, jak i na cały przekrój zimowych zwyczajów świątecznych, które w różnych miejscach Europy praktykowano od połowy grudnia aż do równonocy.

U zarania dziejów

W głowie większości ludzi fascynujących się religijnością przedchrześcijańską obijają się zwykle dwa fakty. Po pierwsze, w Europie jest dużo śladów świętowania zarówno przesileń jak i równonocy u kultur megalitycznych. Newgrange w Irlandii czy Maeshowe na Orkadach są zbudowane stricte na bycie oświetlonymi na dzień zimowego przesilenia. Wiadomo więc, że około 5 tysięcy lat temu było to święto na tyle ważne, że pozostawiło po sobie najstarsze zabytki w Europie.

Newgrange (2014)

Po drugie, zarówno północ jak i południe Europy mają bardzo mocne zapiski o aktywnym świętowaniu okresu środka zimy przed nadejściem chrześcijaństwa. Można z tego wyciągnąć dość oczywisty wniosek, że jest to naturalna kontynuacja tego zwyczaju, jednak technicznie nie będzie to prawda. Po pierwsze, nie ma dowodu historycznej kontynuacji pomiędzy ludami czasów neolitu a Indoeuropejczykami, którzy wytworzyli naszą współczesną kulturę. Po drugie, nawet jeżeli kontynuacja nastąpiła, to w międzyczasie nastąpiło przeniesienie wagi z kalendarza solarnego na lunarny z coraz mocniejszą symboliką chtoniczną i agrarną, co sprawiło, że próżno szukać pozostałości tak wielkiego znaczenia dat słonecznych u późniejszych mieszkańców tych samych terenów.

Długie noce

Kiedy patrzymy na rzymskie święta zimowe czasów republiki nie mamy żadnego mocnego nawiązania do kultu słonecznego w takiej formie, w jakiej dzisiaj sobie to wyobrażamy, z koncentracją wokół spersonifikowanego „boga Słońca”. Najstarszy kalendarz ścienny tego okresu pokazuje nam dwa święta w tym czasie – Saturnalia i Larentalia.

Fasti Antiates Maiores
Najstarszy i jedyny
kalendarz przedjuliański,
84-55p.n.e.

Zaznaczenie własne:
Saturnalia i Larentalia

Oba są głęboko powiązane z jednymi z najstarszych rzymskich bóstw – Saturnem i Accą Larentią. Saturn jest bogiem zasiewów i czasu, uosobieniem czasów sprzed istnienia porządku społecznego – tzw. Złotej Ery. Co ciekawe, w literaturze antycznej znajdujemy niejedno nawiązanie do Saturna (i bóstwa, i planety) jako „słońca nocy”. Saturnalia są zatem celebracją czasu poza czasem, momentu beztroski i używania życia, kiedy i tak trzeba zjeść dużą część zimowych zapasów zanim się zepsują, w kalendarzu są oznaczone na 17 grudnia. Acca Larentia jest zaś postacią z mitologicznych początków Rzymu, powiązaną z kultem Larów i ofiarami za obfitość żniw. Larentalia są oznaczone 23 grudnia, w dzień, który przed reformą juliańską był zimowym przesileniem. Można więc założyć, że przesilenie było świętowane, ale bardziej jako kulminacja rządów bóstw ciemności niż jako święto światła.

Dla współczesnego podejścia byłoby to swoiste anty-święto, koncentrujące się na dokładnie odwrotnym elemencie niż spodziewany, czyli na przeszłości, a nie na przyszłości. Znów nie wiemy, czy istniała ciągłość kultu, ale wiadomo, że świętowanie tego dnia pod nazwą „święto zimowe” (Brumalia) pojawiało się od II wieku i było problemem chrześcijańskich władz aż do XI wieku w Bizancjum. Charakter święta też się utrzymywał, chtoniczne nawiązania podkreślał dodatkowo element Dionizosa-Bacchusa wspominany w wielu pismach czasów późnego antyku / wczesnego średniowiecza.

Co ciekawe, jeżeli patrzymy na północ, na tereny germańskie czy nawet skandynawskie, gdzie spodziewalibyśmy się świętowania powrotu słońca bardziej niż gdziekolwiek indziej, mamy jeszcze mniej dowodów na tego typu sposób myślenia przed czasami, w których pojawia się już wpływ kultury rzymskiej późnego antyku.

Chyba wszyscy spotkaliśmy się z nazwą Yule (w Skandynawii Jól / Jul), które często jest przedstawiane jako germańskie święto przesilenia zimowego. Jest to uproszczenie. Sam źródłosłów rzeczywiście się do niego odnosi, ale najstarsze odniesienia do niego znajdują się tylko w nazwach miesięcy księżycowych (miesiąc przed Yule i miesiąc po Yule), a sam 25 grudnia jest w VIII wieku w Anglii określony jako „pierwszy dzień Yule”, ale wszelkie źródła historyczne wskazują, że była to nazwa na cały okres, a nie na konkretne święto, a już tym bardziej nie święto związane z kultem słonecznym. Jedyne, co tak może sugerować, to fakt, że to samo źródło wskazuje go jako początek roku, ale nazywa go modranicht (noc matek). Kult matron jest poświadczony na terenach rzymskich Europy północno-zachodniej i ma synkretyczny charakter łączący pień rzymski, galijski i germański oraz podobny wydźwięk jak wspomniane wyżej Larentalia – powiązany z domowymi duchami, płodnością i zaświatami.

De temporum ratione
Bede, manuskrypt z XI-XII wieku
główne źródło wiedzy o przedchrześcijańskim kalendarzu anglosaskim.

O Skandynawii, której związki z Rzymem były słabsze i późniejsze, też efektywnie nie wiemy nic przed chrystianizacją i źródłami z X-XIII wieku. Pojedyncze wpisy, które się pojawiają najpierw w kontynentalnych chrześcijańskich kronikach, a potem w islandzkich sagach, wspominają święto ofiarne (blot) oraz ucztę trwającą trzy dni, podczas której nie wolno było toczyć żadnych wojen i podczas której składano ofiary za dobre żniwa (jak wyżej, symbolicznie jest to bliskie przedjuliańskiemu Rzymowi w mocno wyeksponowanym aspekcie agrarnym). Co więcej, w najstarszym odniesieniu do skandynawskich zwyczajów z niemieckiej kroniki z Merseburga (płd. Niemcy, rok ok. 1000 n.e.) mamy wprost zaznaczone, że święto śródzimia odbywało się w styczniu, po zakończeniu obchodów święta chrześcijańskiego, czyli na pewno po przesileniu zimowym. Późniejsze źródło islandzkie precyzuje temat, że w Norwegii obchody zostały przeniesione na przesilenie zimowe z „nocy śródzimia” (hǫkunótt), aby ułatwić przejście na chrześcijaństwo.

Czym jest zatem ta „noc śródzimia”, jeżeli nie przesileniem zimowym? Naukowcy zajmujący się przedchrześcijańskimi kalendarzami germańskiej Europy wskazują na pierwszą pełnię po pierwszym nowiu po przesileniu zimowym. Jeżeli kojarzy się to Wam ze sposobem wyliczania Wielkanocy, to słusznie – tego typu lunisolarne kalendarze były popularne w czasach, w których świętowanie w pełnię było po prostu praktyczne. Nie jest to zresztą jedyne święto, o którym znajdujemy informacje, że było wyliczane księżycowo, więc wpisuje się to w większy system.

Kiedy słońce zostało bogiem

Kiedy zatem realnie pojawia się kult słoneczny w astronomiczny dzień zimowego przesilenia? O ile kult Słońca jest obecny w Rzymie od jego założenia, ale pod postacią Sol Indiges i jego świątyni na Kwirynale, to wszystkie daty związane z jego świętami przypadają w sierpniu, gdy jest najcieplej. Sol Invictus, postać powiązana z czczeniem boskich narodzin w przesilenie, pojawia się dopiero w cesarskich czasach Rzymu. Miało to dwie przyczyny. Po pierwsze cesarze zaczęli stopniowo wywyższać ten kult, idąc w stronę skojarzenia swojej władzy z byciem słońcem swojego imperium. Po drugie nasilający się synkretyzm religijny przyniósł coraz mocniejsze wpływy religii wschodu – kultu syryjskiego El Gabala czy zoroastryzmu. Z racji popularności w armii kult słoneczny stał się ważnym elementem na mapie rzymskiej religijności, jednak trzeba pamiętać, że czasy jego najbardziej gwałtownego rozwoju przypadają generalnie na podobny okres co rozwoju chrześcijaństwa.

Sol Invictus, rzeźba z II wieku, via Tasso, Rzym

Technicznie nie możemy prześledzić jak dokładnie wyglądał łańcuch wzajemnych inspiracji, gdyż nasze najstarsze twarde źródło to kalendarz z roku 354, który jednocześnie podaje dwa różne święta w tej samej dacie – po pierwsze Natalis Invicti, czyli urodziny Niezwyciężonego, w domyśle Słońca (zarówno sposób świętowania wyścigami konnymi jak i tytuł są dość jednoznaczne), a po drugie narodziny Chrystusa w judejskim Betlejem jako doroczne święto chrześcijan. Jednak to, co wiemy na pewno, to że kult Sol Invictus był już kultem państwowym kiedy chrześcijaństwo miało jeszcze mało rozwiniętą symbolikę solarną (początek 3. wieku n.e.). Nie wiemy, czy już wtedy świętowano przesilenie jako urodziny słońca, ale wiemy, że generalnie świętowanie urodzin jako dorocznego święta było praktyką nieznaną Żydom i potępianą przez wczesnych chrześcijan, co widać w pismach Orygenesa jeszcze w roku 245.

Słońce nad rajskim ogrodem

Żeby zrozumieć prawdopodobny przebieg wydarzeń trzeba chwilę pochylić się nad kształtowaniem symboliki chrześcijańskiej. Chrześcijaństwo powstało jako, używając współczesnej terminologii, żydowska sekta apokaliptyczna. Nie koncentrowało się na świętach rocznych innych niż tradycyjne dla regionu Izraela, dodając na początek tylko celebrację cotygodniowego wspomnienia dnia ostatniej wieczerzy. Technicznie nawet nie wiemy na jaki dzień w rzymskiej kalkulacji planetarnej przypadało, bo najstarsze źródła mówią tylko o „Dniu Pana”. Pierwsze wspomnienie, że jest to dzień Słońca (dies Solis), czyli niedziela, przypada na połowę II wieku. Wtedy jednak symbolika chrześcijańska wciąż była skoncentrowana wokół mistycyzmu hebrajskiego, gdzie dzień zmartwychwstania jest zrównany z pierwszym dniem żydowskiego tygodnia, który symbolizuje stworzenie świata. Cała budowa wczesnej narracji chrześcijańskiej skoncentrowana jest wokół ofiary paschalnej, która powinna być świętowana w cyklu księżycowym rocznym, ale zaczyna jako swoisty dodatek do tygodniowego cyklu świętowania szabatu, z racji budowania więzi społecznych. Nie ma tu nic jakkolwiek ściśle słonecznego, wyznaczenie miesiąca Nisan (a więc i święta Pesach) było uznaniowe, a jego jedynym indykatorem była rolniczo pojęta wiosna (i czas kocenia się owiec). Jedyne wspomnienie o symbolice słonecznej w Tanakhu (żydowski ekwiwalent Starego Testamentu) jest w księdze Malachiasza, ale nie w formie czegoś odradzającego się, ale żywiołu ognia mającego oczyszczać przez wypalenie elementów wrogich (ciekawostka: z kontekstu wynika, że wrogami są… malwersanci podatkowi).

Zmiana następuje ewidentnie wraz ze wzrostem znaczenia rzymskiej kultury w chrześcijaństwie, w której ostatnim krzykiem mody jest patrzenie w niebo – kalendarz, ciała niebieskie i astrologia. Z punktu widzenia chrześcijaństwa była to dość toksyczna relacja. Oficjalnie astrologia była potępiana jako element pogański. Nieoficjalnie analogiczny sposób myślenia ukształtował nie tylko oba główne święta chrześcijańskie, ale również symbolikę wokół Jana Chrzciciela wiążącą go z przesileniem letnim. Co to w praktyce oznacza? Otóż wizję świata, w której mikrokosmos odzwierciedla makrokosmos wprowadzono w życie bardzo dosłownie, gdy rzymscy chrześcijanie nie bardzo chcieli świętować zgodnie z mało atrakcyjnym kalendarzem żydowskim.

Cała sprawa zaczęła się od próby wyliczenia dokładnej daty śmierci Jezusa, niezależnej od niedokładności kalendarza księżycowego, aby ustalić roczny cykl świętowania. Ze względu na skąpe/sprzeczne dane historyczne z tekstów ewangelicznych i uznaniowe przeliczanie miesięcy namierzenie tej nieszczęsnej pełni Nisan było zadaniem ponad ówczesne możliwości, jednak nie było to nic, czemu myślenie magicznie nie dałoby rady.

Na pomoc pospieszyły dwa obrządki symboliczne – judaistyczny i grecko-rzymski.

Z tego pierwszego zaczerpnięto, że życie wszystkich ważnych figur musiało być perfekcyjne, do czego zaliczało się przeżycie pełnej ilości lat, co do dnia. Oczywiście lata te nie były latami słonecznymi, co wyraźnie widać w tym, że narodziny i śmierć Mojżesza przypadają na siódmy dzień miesiąca Adar, według tradycyjnej rachuby księżycowej. Z tego drugiego wzięto sam pomysł powiązania bóstwa z ciałami niebieskimi i uczynienia ich wizualnym odwzorowaniem perfekcji. Stanowiło to zresztą teologiczny problem, bo w żydowskim micie stworzenia to, co tam sobie świeci na niebie nie jest symbolicznie centralne i jest upchnięte gdzieś pomiędzy drzewami a rybami. Z jednej strony symbolicznie było fajnie, żeby zmartwychwstanie, jako symbol nowego początku, wypadało na ten sam dzień co stworzenie świata i żeby to był 25 marca, rzymska data równonocy. Z drugiej trzeba było zamieść pod dywan ten nieszczęsny czwarty dzień stworzenia słońca, a nawet jak już to zamieść, to wypadało, żeby Jezus urodził się tak jak umarł – 25 marca, a nie w grudniu.

I tutaj dochodzimy do wisienki na torcie. W IV wieku wymyślono bowiem, że można mieć ciastko i zjeść ciastko. 25 marca, datę teoretycznej śmierci, ustanowiono jednocześnie jako datę poczęcia, a od niej, licząc dokładnie 9 miesięcy, mamy 25 grudnia, datę narodzin. A domykając kółko Jan Chrzciciel miał się począć w równonoc jesienną, a urodzić w przesilenie letnie, jako symbol tego, że jego rolą jest poświęcenie prowadzące do narodzin owego słońca właściwego. W każdym chrześcijańskim tekście, zapierającym się rękami i nogami, że nie mają oni nic wspólnego ze zrzynką z pogańskich świąt, będzie dokładnie to wytłumaczenie, z dokładnie tą samą dziurą o kształcie modnego, nowoczesnego Rzymianina, aż po wieniec laurowy zanurzonego w astrologii, astroteologii i hermetyzmie… czyli tym, co jeży włos na głowie wszystkim tradycyjnym chrześcijanom dziś, a co dawni chrześcijanie potępiali dość wybiórczo – zwykle w sytuacjach, które sugerowały kult samych ciał niebieskich lub możliwość zgadywania z nich przyszłości.

Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu

Ten sposób myślenia na długi czas wyparł 1 stycznia jako nowy rok, który był datą urzędową wymiany konsuli i przeniósł wagę na rok liturgiczny, zaczynany albo 25 marca w równonoc (co się zresztą zgadzało z tradycją starorzymską rozpoczynania roku liturgicznego w marcu, wraz z wiosennym księżycem) albo na 25 grudnia na przesilenie. Jest to o tyle ciekawe, że nie można powiedzieć, że jest to pogańskie, w formie nawiązania do wcześniejszych tradycji, które – od kalendarza żydowskiego po rzymski – w dużym stopniu nawiązywały do księżyca czy roku agrarnego, ale zdecydowanie jest to pogańskie w formie użycia bardzo modnej w świecie grecko-rzymskim fiksacji na używaniu słońca jako elementu centralnego, uosobienia życia, mądrości, piękna i dobra. Chrześcijaństwo skoncentrowane wokół tej symboliki ma zdecydowanie więcej wspólnego z myślą Platona i greckich teoretyków wczesnego hermetyzmu, niż z mitem ludzkiego baranka ofiarnego, na którym się pierwotnie ukształtowało, czy nawet z hebrajskim mitem narodowowyzwoleńczym w postaci mesjasza, który zrzuci jarzmo swego ludu.

Konstantyn I Wielki jako bóg słońca (źródło: Tauler&Fau)

Dość łatwo jest zauważyć czym było chrześcijaństwo dla starożytnych Rzymian jeżeli popatrzeć na Juliana Apostatę, ostatniego pogańskiego cesarza Rzymu, i jego reformę religijną, którą próbował zastąpić chrześcijaństwo. Jego kult Heliosa i mocna szkoła neoplatońska, dążąca w stronę monoteizmu, utrzymuje bardzo podobne idee i symbolikę solarną jak rzymskie chrześcijaństwo, odrzucając tylko elementy symboliki żydowskiej. Od około 300 lat ciężar symboliczny przesunął się w stronę monistycznej religii solarnej na tyle, że de facto pogaństwo Juliana Apostaty i chrześcijaństwo Konstantyna miało ze sobą więcej wspólnego niż z tradycją starorzymską czy starohebrajską. Jako ciekawostkę dodam, że ów Konstantyn I Wielki, zanim jeszcze chrześcijaninem został, był powiązany z kultem słońca do tego stopnia, że ponoć najpierw miał wizję siebie jako Apolla w wersji boga słońca, a potem wizję krzyża na słońcu w południe. Nie muszę chyba dopowiadać, że to ten cesarz uczynił niedzielę dniem świętym.

Król Głupców i korowód mar

Jak to jednak miało się do świętowania przesilenia w świadomości masowej? Czy przejście ze starej religii rzymskiej na nowy kult Słońca, a potem na chrześcijaństwo zostawiło coś szczególnego? Na pewno nie w typowych obrazkach, jakie przychodzą nam do głowy w związku z tym świętem. Sumując całe imaginarium, które przychodzi nam do głowy na określenie zbiorcze „Gwiazdka”, mamy do czynienia z domowym świętem, pachnącym drzewami iglastymi, cynamonem i suszonymi owocami, pełnym zacieśniania więzów rodzinnych. Jest to tak formatywny i emocjonalny obraz, że uważamy to za swoistą esencję, coś co było od zawsze.

Chronograf roku 354n.e.
Miesiąc grudzień zilustrowany jako mężczyzna grający w kości.

Rzeczywistość jednak jest przewrotna. To, co wiemy o świętach zimowych, czy to starorzymskich, zorientowanych wokół Saturnaliów, czy o skandynawskim Jól, to że było to święto nie rodzinne, a społeczne. Co więcej, co się aplikuje szczególnie do Saturnaliów, było świętem hedonizmu i wywrócenia ładu społecznego (upijania się, hazardu, uczt, itp.), dopóki można przed przednówkiem. Kazanie z V wieku bezpośrednio wskazuje, że chrześcijanie świętują okres Bożego Narodzenia jako święto przejścia z ciemności do światła, w opozycji do popularnych zwyczajów chodzenia po domach i oczekiwania drobnych prezentów (głównie przez dzieci), masowych występów grajków, aktorów i innych żonglerów oraz namaszczania „tymczasowego króla”, którego głównym zadaniem jest robienie z siebie idioty. W domyśle ten nieobyczajny czas jest traktowany jako właśnie uosobienie tej ciemności, której celebracja jest niewłaściwa. Pojawia się też dużo opisów zakładania zwierzęcych masek czy skór, noszenia strojów kobiet przez mężczyzn, zamiany ról między władzą a poddanymi i cała ta stylizacja wizualna na odrzucenie ogłady i cywilizacji.

Jeżeli w tym momencie macie przed oczyma coś pomiędzy karnawałem a kolędowaniem, to jest to słuszna wizja. Tradycja króla Saturnaliów przetrwała w postaci Króla Głupców (oglądaliście disneyowskiego „Dzwonnika z Notre-Dame”, prawda?), a zwierzęce stroje „diabłów” w tradycyjnych grupach kolędników są spuścizną dawnych rytuałów obłaskawiających czas ciemności. Cała współczesna tradycja cyrkowo-teatralna, wytworzona wokół postaci Harlequina, ma pochodzenie wiodące od postaci herlequinn / hellequin, czyli piekielnego króla prowadzącego za sobą korowód mar i ścigającego wędrowców na szlakach (poświadczonego w tej formie w źródłach już od X wieku) oraz jest nieodłącznie powiązana z czasem karnawału. Charakterystyczny jest tu element wymieszania symbolu śmierci i zaświatów (Hellequin jest królem zjaw) z rozbuchanym, zwierzęcym hedonizmem.

Roman de Fauvel czyli Opowieści o Ośle.
Alegoryczny poemat z XIV wieku, w którym Hellequin przewodzi nieobyczajnej zabawie.

Sir James Fraser, ojciec antropologii, wyprowadza pochodzenie postaci Króla Głupców do archetypicznego króla ofiarnego, uosobienia życia, które musi umrzeć, by narodzić się na nowo. W kulturze dworskiej już w XIV wieku mamy dość dosłowną wizualizację tego wcielenia kręgu życia i śmierci – w słynnej balladzie arturiańskiej Pan Gawen i Zielony Rycerz, ów tytułowy Zielony Rycerz, zaklęty w swej postaci przez Morgan Le Fay, z pękiem zimozielonego ostrokrzewu w dłoni traci głowę w Nowy Rok, ale żyje dalej, by za rok sam trzymać topór nad szyją innego.

Zielony Rycerz z poematu Pan Gawen i Zielony Rycerz
oryginalny manuskrypt z XIV wieku

Idąc tym tokiem myślenia, zakładając potworne maski kultura europejska kolektywnie świętuje uczestnictwo w tej ofierze, spełniając rolę wysłanników naturalnego zniszczenia, które musi nadejść przed wiosennym odrodzeniem, stanowiąc ludzki oddział tego korowodu mar. Na północ od Alp orszak ten wszedł do kultury pod nazwą Dzikiego Gonu („Wiedźmin” dobrze sobie poradził z popularyzacją jej w Polsce), nocnej jazdy, której przewodzi mroczna postać szalonego króla (od Odyna przez Kaina aż po znanego z klasyki literatury romantycznej Króla Olch) czy królowej czarownic (germańska Holda/Perchta, schrystianizowana Herodiada, norweska Lussi).

Instrumenty muzyczne używane przy kolędowaniu, Bautzen, płd. Niemcy, 2022.

Święty Mikołaj Od Dzikiego Gonu

Zapewne obijają się Wam teraz po głowie te memy o Św. Mikołaju i reniferach jako Odynie i jego rumaku Sleipnirze. To jest właśnie niedopuszczalne uproszczenie jakich pełno. Sugeruje, że przy okazji inscenizacji tej szaleńczej gonitwy praktykowano jakiś zwyczaj zbliżony do współczesnego dawania dzieciom prezentów, w którym postać typu odynicznego była centralną, i którą tylko przykryto tym chrześcijańskim świętym. Nie, tak prawie na pewno nie było. Zwyczaj odprawiania ekstatycznych zabaw i uczt okołoświąteczno-karnawałowych (gdzie czasami praktykowano małe podarunki z okazji Kalend Styczniowych, czyli Nowego Roku, ale bez żadnej symbolicznej postaci ofiarodawcy), a dawanie dzieciom prezentów z okazji 6 grudnia, dnia poświęconego temu świętemu, to dwa zupełnie oddzielne zwyczaje. Pierwszy wynika z agrarnego mitu zaklinania wiosny, drugi jest pamiątką połączenia dwóch średniowiecznych legend o tym świętym i łączy je grudniowa data. Jednak w wyniku tej koincydencji z czasem postać Św. Mikołaja zaczęła przyjmować kulturowe atrybuty powiązane ze świętowaniem tego okresu, co widać szczególnie w zakresie kultury prawosławnej.

Na wschodzie, w rejonie kultur ruskich, zachowało się wyjątkowo mocno przyjmowanie symboliki Welesa, powiązanej z chtonicznym kultem ciemności i zwierzęcości właśnie. Wbrew pozorom jednak jest to lepiej poświadczone w kulcie samego świętego (wręcz dosłownie, gdyż znamy ikony podpisane wprost jako Nikola Volosovskoj, czyli Mikołaj Wołosowski), a nie Dziadka Mroza, który w znanej dziś formie jest postacią kształtującą się dopiero na bazie romantycznego odrodzenia w XIX i XX wieku z połączenia różnych baśni.

W kulturze zachodniej sprawa jest bardziej skomplikowana, gdyż trzeba odróżnić pień katolicki i protestancki.

W rejonie niemieckojęzycznych katolików od średniowiecza popularne były sztuki misteryjne ze świętymi (włączając Św. Mikołaja) – ale pojawiał się tam i diabeł. Jednocześnie okres ten obfitował właśnie we wspomniane wcześniej zwyczaje korowodu mar i zaczął on wpływać zarówno na imaginarium diabła jako postaci karykaturalno-zwierzęcej, jak i stworzenia z niego swoistej mrocznej wersji Św. Mikołaja, skupionego na karaniu, a nie nagradzaniu. Tak pojawia się nam Krampus, jak i cała plejada podobnych postaci (Zwarte Piet, Knecht Ruprecht, Belsnickel, itp.), które do dziś stanowią żywotną część folkloru wokół Św. Mikołaja.

Św. Mikołaj i Krampus, 1896

Nieco bardziej skomplikowany jest pień protestancki, gdyż okres reformacji starał się nie dość, że usunąć kult świętego, to jeszcze usunąć świętowanie Bożego Narodzenia w całości, ze względu właśnie na nieobyczajny sposób świętowania całego okresu. Nie udało się to, ale nastąpiła powolna przemiana rodzaju świętowania na bardziej rodzinny. Z postaci Św. Mikołaja usunięto nawiązania do czegokolwiek identyfikującego go jako katolickiego świętego, jednocześnie zachowując zwyczaj prezentów. W krajach anglosaskich tak powstała figura Father Christmas, który rozdawał prezenty już na samo Boże Narodzenie a nie 6 grudnia, w luterańskich Niemczech zastąpiona Christkind (Dzieciątkiem Jezus) czy Aniołkiem (obie wersje znamy również z zachodniej Polski). Przekręcona wersja imienia Sinterklaas pozostała w kulturze duńskiej.

Ponowne połączenie tych różnych wizji nastąpiło dopiero w amerykańskim tyglu, gdzie ponownie pomieszały się kultury osadników. Cały smaczek historii zataczającej koło zaczyna się właśnie tam, gdzie Washington Irving, XIX-wieczny twórca „Legendy o Sennej Kotlinie” (znanej w Polsce z ekranizacji Tima Burtona „Jeździec bez głowy” i bezpośrednio zainspirowanej legendami o zimowym korowodzie mar), pisze historię, w której Św. Mikołaj podróżuje nocą zwyczajem nocnej jazdy w koronach drzew. Tak oto romantyczna kultura znów połączyła te legendy, tym razem finalnie, znów dodając zapomniany element chtoniczno-ekstatyczny, jednak już tylko w narracji a nie rytuale. Oczywiście renifery i biegun północny to dalsza ewolucja skojarzeń, ale idąca po tej samej osi zimowych inspiracji, jednak mówiąca więcej o XIX-wiecznych marzeniach podróżniczych niż dawnych religiach germańskich.

Old Santeclaus with Much Delight, 1821
Pierwsze przedstawienie Św. Mikołaja, które zawiera większość współczesnych elementów

Umarł król, niech żyje król

Dużo więcej dawnych zwyczajów prawdopodobnie zawierają pomniejsze praktyki okołoświąteczne, czyli związane z magią plonów. Mowa tu o pierwszym lub ostatnim snopku zboża czy o resztkach cydru.

Zboże znamy w kulturze polskiej w dwojakiej formie – po pierwsze jako siano pod obrusem, po drugie jako diducha, czyli ozdobiony snopek zboża, ostatni lub pierwszy, wg różnych źródeł. Ten drugi zwyczaj znany jest nie tylko w Polsce, ale pojawia się właściwie przez całą Europę, aż po Irlandię i Wyspy Brytyjskie. Wszędzie przyjmuje podobną formę, gdyż nazywany jest albo Dziadem albo Babą i ziarno z niego jest przeznaczone pod pierwszy wiosenny zasiew. W zwyczaju irlandzkim i szkockim nosi on imię Cailleach / Carline, będące imieniem zimowej wiedźmy, mocno powiązanej z archetypem korowodu mar. Motyw zbożowy na terenach polskich jest tym bardziej wzmocniony dobrze udokumentowanym aż do XV wieku wiosennym zwyczajem topienia/palenia słomianej kukły Marzanny, który już wtedy Długosz określił jako dawny, a Marzannę określił polską Cererą. Nie wiemy nic o świętowaniu śródzimia z nią w roli głównej, ale z racji występowania bardzo podobnych i starych motywów w innych miejscach w Europie w czasie okołokarnawałowym (np. Giubiana w płn. Włoszech) można uprawdopodobnić, że może jej postać i zbożowy symbolizm wigilijno-karnawałowy są jakoś powiązane.

Drugi bardzo ciekawy zwyczaj, o którym nie mogę nie wspomnieć to zwyczaj brytyjski, powiązany z chodzeniem po sadzie jabłoni i podlewaniem drzew (a szczególnie najstarszego drzewa w sadzie) cydrem w czasie okołoświątecznego kolędowania. Ten symboliczny drzewny kanibalizm obecnie nazywa się wassailing lub howling i polega na bardzo dosłownej wizualizacji tego, że życie karmi się sobą.


The Illustrated London News, 1861
wassailing jabłoni grzanym cydrem w hrabstwie Devon

Jego wersja „jabłkowa” jest potwierdzona od XVI wieku, ale podobny zwyczaj pod zbliżoną nazwą, opisujący pieczenie chleba z wielu zbóż i umieszczanie go pod pierwszą skibą, pochodzi z wieku X, więc można założyć, że tego typu zwyczaje były częścią przedchrześcijańskiego, agrarnego sposobu patrzenia na okres zimy. Z tym tokiem myślenia spójne są zapisy o świętowaniu wspomnianego już wcześniej Jól, o którym są zapiski (IX – X wiek), że raz na 9 lat składano wtedy ofiary z 9 samców każdego gatunku (włącznie z ludźmi) i wieszano ich trupy na drzewie.

Gamla Uppsala (2013), kurhany i centrum stanowisk archeologicznych.
Prawdopodobna lokalizacja świątyni w Uppsali i miejsca składania słynnych ofiar po 9 samców każdego gatunku

Z jabłkami powiązane są również polskie zwyczaje ludowe Bożego Narodzenia. Szczególnie ciekawym w tym kontekście jest zwyczaj zostawiania na jabłoni kilku ostatnich jabłek, aby zaklinać przyszły plon, czy obwiązywania jej powrozem słomianym, łącząc jej płodność z urodzajem zboża. Jabłka również zawiesza się na podłaźniczce, czyli słowiańskiej wersji choinki.

Drzewo życia

No właśnie, choinka. Nie sposób nie wspomnieć o tym najbardziej ikonowym elemencie świąt. Zapewne obiło Wam się o uszy porównywanie choinki do drzewa światów z mitologii nordyckiej (Yggdrasil) czy nawiązanie do tego, że w rejonie kultury rzymskiej używano roślin zimozielonych na Saturnalia. To drugie można nazwać na pewnym poziomie ogólności prawdziwym, chociaż na zasadach radia Erewań. Otóż nie Saturnalia, ale Brumalia, czyli najkrótszy dzień w roku (tutaj data się zgadza nawet lepiej), ale nie chodziło o żadne drzewa, ani nawet o jemiołę, ale o ozdabianie szkół wieńcami kwiatów. Licząc, że mamy do czynienia z grudniem w ciepłym klimacie, to prawdopodobnie chodziło o jakieś lokalne, sezonowe gatunki. Ciekawiej robi się przy porównaniu do Yggdrasila, ale nie w formie żadnej bezpośredniej kontynuacji.

Technicznie choinka jest wynalazkiem późnym, bowiem dopiero z XVI wieku (a w popularnym użytku prywatnym dopiero XVIII) i jej symbolika jest mocno biblijna, a konkretnie starotestamentowa. Była to konkretnie odpowiedź protestantów na katolickie szopki bożonarodzeniowe, które to należą do „kościelnej tradycji”, co jest ładnym określeniem na brak oparcia w źródłach. Sięgnięto zatem do Księgi Rodzaju, do symboliki drzewa rajskiego. Pierwsza opisana choinka z Alzacji była świerkiem udekorowanym jabłkami i opłatkami i miała symbolizować dualizm grzechu i zbawienia. I tutaj robi się ciekawie, chociaż nie w taki sposób, jaki wisi na popularnych memach.

Upadek, 1557 drzeworyt
źródło: The Trustees of the British Museum

Musimy się cofnąć w czasie nieco dalej niż do powstania chrześcijaństwa i nawet dalej niż do powstania judaizmu. Jeżeli w tych obu religiach coś, co jest pogańskie do szpiku kości – w sensie pochodzące od najstarszych wizji protoreligijnych i najbardziej rozpowszechnione międzykulturowo – to tym czymś jest właśnie ogród Eden i drzewo zakazanego owocu. Symbol drzewa jako źródła życia, mocy, wiedzy czy podstawę wszystkiego sięga kolebki cywilizacji. Samo nawiązanie do niego jest zatem tak uniwersalistyczne jak tylko się da i ilość wzajemnych inspiracji międzykulturowych sprawia, że właściwie niemożliwym jest prześledzić dokładnie historię kto zapożyczał od kogo. Można jednak wskazać kilka wartych zauważenia miejsc w tej ewolucji.

pieczęć z Megiddo; 1400p.n.e.

W telegraficznym skrócie – w mitologii ugaryckiej, będącej przodkiem judaizmu, drzewo jest źródłem życia i zyskuje rangę bogini pod imieniem Aszera, jako matki wszystkich bogów. W Księdze Rodzaju, będącej najstarszą częścią mitologii hebrajskiej, dostęp do wszystkich owoców drzewa jest źródłem boskości, którą rości sobie tylko Jahwe. Jego kult zostaje zakazany na gruncie bałwochwalstwa („zburzcie ich ołtarze (…) i wyrąbcie aszery” Wj 34,12n), a sięganie po niego jest, można powiedzieć, grzechem założycielskim.

Głównym elementem oryginalnym w chrześcijaństwie jest interpretacja drzewa z Księgi Rodzaju jako tego, co zaczęło historię grzechem Adama, a zakończy ją odkupieniem Mesjasza i w zamyśle drzewko, które stało się współczesną choinką, miało to symbolizować (owoc jako grzech i narodzony z niego krąg życia i cierpienia, a opłatek jako odkupienie i zakończenie cyklu). Tylko gdzieś po drodze wpadło na inny mocny element folklorystyczno-mityczny, o którym wspomniałam już wcześniej – jabłko. Judaistyczno-chrześcijański owoc nie miał gatunku, nie był on istotny. Jednak w Europie jabłko i jabłoń, szczególnie złota czy srebrna, miało już głębokie korzenie. Już w starożytnej Grecji, kiedy o chrześcijaństwie nikt nie słyszał, Herakles okradał ogród Hesperyd, a Parys wręczał nagrodę dla najpiękniejszej. Jabłko i jabłoń pełni też prominentną rolę w mitach celtyckich, słynnej „Żegludze Brana” jako drodze do wysp szczęśliwych, oraz nordyckich, jako źródło boskiej nieśmiertelności. Nie chciało nagiąć się do bycia po prostu symbolem czegoś złego, chrześcijaństwo może i podkreśliło jego dualne skojarzenia, ale jego własna rola była na tyle silna, że porywało wszystkie opowieści, w których zostało umieszczone.

Ziemia pachnie jabłkami

Tu zatoczymy pewien krąg, bo należy wspomnieć o jeszcze jednym znaczeniu jabłoni. Jest drzewem o mocnym powiązaniu z zaświatami i krainą elfów, co może nie widać na pierwszy rzut oka w nazwie „wyspy szczęśliwe”, ale dokładnie tym to właśnie jest. W romansach arturiańskich Lancelot zasypia pod jabłonią, aby obudzić się porwanym przez Morgan La Fey. W polskiej bajce ludowej jabłoń często rośnie na grobach rodziców, a w folklorze wróży się z niej miłość i śmierć. Jednym z atrybutów Marzanny jest złote jabłko.

Lancelot śpiący pod jabłonią, malowidło ścienne z wczesnego XIV wieku w wieży w Siedlęcinie

W tym kontekście wspomniany wcześniej wassailing ma nieco inny wydźwięk, prawda? Nie jest tylko ogólnym nawiązaniem do rolnictwa i cyklu plonów, ale również do cyklu ludzkiego życia, śmierci i zaświatów. Słodki smak suszonych jabłek, cydru i szarlotki staje się inną wersją wykrzywionych masek korowodu mar. W naszym rodzimym folklorze powiedzenie „ziemia pachnie jabłkami” było eufemizmem na pomór.

Jest jeszcze jeden ciekawy zbieg okoliczności. Kiedy zastanawiamy się skąd się wzięło powiązanie jemioły ze świętami Bożego Narodzenia, najczęściej wypływają druidzi i Pliniusz Starszy z opisem rytuału jemioły i dębu. Nie ma żadnych przesłanek, aby łączyć jedno z drugim, gdyż jest to ponad półtora tysiąca lat od pierwszego wspomnienia o jemiole jako elemencie świątecznym, ale jest jeden detal, który być może tłumaczy ten anglosaski zwyczaj. Pojawił się w podobnym okresie co pierwsze wspomnienia o cydrowym wassailingu i pierwszych choinkach na kontynencie, czyli w XVI wieku. Może i dzięki Pliniuszowi jemioła kojarzy nam się z dębem, ale w praktyce przeciętny człowiek najczęściej spotka ją w swoim sadzie na jabłoni. Nie mam żadnego potwierdzenia tej teorii, ale zupełnie bym się nie zdziwiła, gdyby z racji skojarzenia z drzewem żywiciela była to inna forma kompaktowego drzewka życia. Na korzyść tej interpretacji przemawia fakt, że w angielskim ludowym folklorze chrześcijańskim jemioła jest nazywana drzewem krzyża, który to symbol apologeci wielokrotnie podciągali pod drzewo życia.

Jest w tym dość dogłębna ironia, że jak popatrzycie na dowolną choinkę, nawet najbardziej wierzących współczesnych katolików, to wiszą na niej bombki, czyli symboliczne jabłka, ale opłatek jakoś się nie przyjął. Bez tego elementu można powiedzieć, że kultura dąży do formy szerszej niż chrześcijaństwo, bardziej uniwersalnej, w wydźwięku bliższej odwiecznemu kultowi drzew aniżeli skojarzeniami z grzechem pierworodnym czy zbawieniem. Widziałam gdzieś artykuł próbujący wywodzić gwiazdkową czerwień z muchomorów, ale jest to sięganie bardzo daleko zupełnie olewając leżące pod nogami dużo prostsze wyjaśnienie. Triada zieleni, czerwieni i bieli jest jabłkiem zawieszonym na ośnieżonym, zimozielonym drzewie.

Słoneczny zbawca, zimowa wiedźma czy duch jabłoni?

Trzeba pamiętać, że historia zgarnia po drodze wszystkie symbole, które wcześniej były istotne, i nie musi być to w formie bezpośredniej kontynuacji zwyczaju w formie 1:1. Prawie żaden z obecnych popularnych dzisiaj zwyczajów nie sięga dalej niż kilkaset lat wstecz, większość dużo mniej. Jednocześnie ich przemiany pomagają zrozumieć czym może być duch świąt zimowych i daje do wyboru wiele różnych opcji. Może macie w sobie tego wewnętrznego nerda, który czuje magię liczb i punktów przełomowych i chce znaleźć dla nich możliwie najbardziej podniosłą oprawę? Może chcecie po prostu poczuć życie zanim ciemna noc i zimowy wiatr zabierze nas wszystkich do korowodu mar? A może czujecie, że w zimnej, śpiącej glebie wciąż krążą soki i tylko czekają aż ktoś je podleje? Każda z tych wersji gdzieś płynie przez wszystkie przemiany, jakim podlegało rozumienie tego czasu.

Rozumiem, że w świecie, w którym jedna duża grupa walczy o copyright na niecopyrightowalnym jest odruch, aby pokazać im jęzor i kto tu był pierwszy. W praktyce jednak jest to wojna, której nikt nie może wygrać i jedynym wygrywającym ruchem jest nie grać. Chcemy czy nie chcemy, imaginarium tak głęboko tradycyjnych świąt jest idealnie wspólnotowe – jest przekombinowanym gargamelem bez ładu i składu, każdy na coś kręci nosem, ale w tym miszmaszu płynie wiele równoważnych narracji, z których każdy może ulepić coś dla siebie.

Zupełnie jak pierogi.