Nie ma święta, które nie miałoby dwóch twarzy. Łatwo o tym pamiętać na przesilenie zimowe, gdy powrót światła jest witany w najgłębszej ciemności, czy podczas wigilii listopadowej, gdy wspominamy zmarłych w ciepłej rodzinnej atmosferze. Ale święto wiosenne? Czy to Wielkanoc dla większości, czy różne inne wariacje kręcące się wokół daty zrównania dnia z nocą, to zawsze ma ciepłą twarz rozkwitających pąków i wód porywających wszelkie brudy zimy.
In vino veritas, in aqua sanitas
przysłowie łacińskie
Opowiemy Wam zatem dwie opowieści równonocne – jedną sprzed roku, a drugą dziejącą się teraz; obie powiązane wyprawą do krainy zimnego wina i gorących wód: północnych, alpejskich Włoch.
Opowieść pierwsza – woda
22 Marca 2019, Alta Valtellina, Bormio
Zmęczeni po całym dniu szaleństwa na narciarskich stokach wsiadamy w samochód i jedziemy za miasto, na północ, pod górę, drogą na Przełęcz Stelvio. Wysiadamy tuż przed szlabanem, opatrzonym dużą ilością znaków zakazu – dla samochodów, pieszych i rowerzystów osobno, gdyż z zamkniętymi drogami w zimie w Alpach nie ma żartów: zima na tych wysokościach potrwa do końca kwietnia. Co innego w dolinach, gdzie ostatni odcinek zjazdu trasą Bormio 3000 kończy się na zabudowaniach miasteczka już całkiem maślanym śniegiem, znanym wszystkim miłośnikom różnych rodzajów desek jako „koniec zabawy” , a wokół na polanach rozkwitają krokusy i magnolie w ogrodach.
Jest późne popołudnie, gorące słońce na twarzy walczy o prymat z chłodnym wiatrem, jakby dzień już należał do lata, a noc wciąż do zimy. Jesteśmy już ponad doliną, ale wciąż daleko od przełęczy – na granicy miasta, dnia, pory roku, a nawet epoki. Wszak cel naszej jazdy – Stare Łaźnie, Bagni Vecchi – swoją historią sięgają do czasów rzymskich, a nawet prawdopodobnie i dużo wcześniej.
Jak wcześniej? Tu można spekulować. Etymologia samej nazwy miejscowości Bormio wydaje się wieść do celtyckiego bóstwa wód termalnych Borvo / Bormanusa (znanego z terenów dzisiejszej Francji i Hiszpanii jako aspekt Apolla), a wczesne plemiona celtyckie zamieszkiwały te tereny grubo przed Rzymianami. Z drugiej strony miasta wznosi się zaś grań Cresta di Réit, której nazwa prowadzi do weneckiej bogini Reitii, której świątynie często lokalizowane były przy wodach termalnych, a kultura wenecka na okolicznych terenach również poprzedza rzymską. Co jednak ciekawe, na steli z Bormio – rycinie z późnego V wieku p.n.e. – widać zarówno charakterystyczną łódkę z wygiętymi końcami, towarzyszącą wizerunkom Reitii w innych lokalizacjach, jak i wzory zbroi przypisywane Celtom z kultury Golasecca, a to sugerowałoby współistnienie owych kultur.
Na zdjęciu z lewej – rysunek steli z Bormio. Ponoć jej reprodukcja miała znajdować się w Muzeum Bormio urządzonym w Palazzo de Simoni, ale nie udało nam się jej znaleźć. Rysunek pochodzi z tablicy informacyjnej wywieszonej w miejscu, gdzie stela została odnaleziona, czyli w pobliżu XII-wiecznego kościoła St Vitalis. Wpadliśmy na nią zresztą zupełnie przypadkiem, pierwszego dnia naszej wycieczki, podczas luźnego spaceru po Bormio.
Nie udało mi się potwierdzić, gdzie znajduje się oryginał, chociaż najbardziej wiarygodne źródło wspomina Museo Archeologico Paolo Giovio w Como.
Obraz ten pokrywa się zresztą z wizją innych bóstw gorących wód w okolicy. W sąsiedniej dolinie Val Camonica, którą odwiedziliśmy kilka dni wcześniej, w miejscowości Breno, znajduje się pełnoprawne sanktuarium, wybudowane w miejscu, w którym kiedyś tryskało gorące źródło. Poświęcone jest rzymskiej bogini mądrości Minerwie w aspekcie Hygeia, które w dość naturalny sposób kojarzy nam się z czystością i higieną. Podobnie jak w Bormio, sanktuarium na pewno wyprzedza czasy rzymskie (i tam również znaleziono symbol opisanej wyżej łodzi), a nawiązania do wodnych bóstw możemy znaleźć nawet w neolitycznych rytach naskalnych w pobliskim Naquane. Czasy się zmieniają, ale motywy żyją w coraz to nowych formach, i do dziś wciąż czają się w legendach o alpejskich lichach.
Wkraczamy do łaźni. Wizytę zaczynamy od pozornie zwyczajnego, ciepłego basenu z widokiem na góry. Poza czystą przyjemnością wody na skórze – tu wody jeszcze letniej, nie bardzo gorącej – widok skał i śniegu na horyzoncie staje się wręcz namacalny z każdym powiewem nadal mroźnego, górskiego wiatru na twarzy. Wizyta w spa zwykle nie kojarzy się z mistycyzmem, ale tutaj prosta elegancja otoczenia nie próbuje zdominować szeptu tysięcy lat ciągłości kultury i rozmachu natury, której nie trzeba poprawiać.
Z bezczasowości otwartego basenu przenosimy się w końcu do najwcześniejszej twardej historii, czyli do kamiennych łaźni zwanych rzymskimi. Najwcześniejsze pewne wspomnienie o nich można znaleźć w liście rzymskiego uczonego Kasjodora z V wieku naszej ery, pisanym w imieniu ostrogockiego króla Teodahada, do doświadczonego w boju hrabiego. Aquæ Burmiæ, czyli wody z Bormio, Kasjodor zachwala jako słynne antidotum na podagrę, a zatem były już wtedy szeroko znane. Nie jest też wykluczone, że te same źródła miał na myśli Pliniusz Starszy (I wiek n.e.) w swojej „Historii Naturalnej”, wszak pochodził z ówczesnej stolicy prowincji, dzisiejszego Como.
Jest wiele źródeł słynnych ze swych gorących wód. Również pośród grani w Alpach.
Naturalis Historia
Pliniusz Starszy.
tłum. własne
na zdjęciu:
Cresta di Réit, widok z St. Caterina
Gdy antyk przeminął, a wraz z nim Apollo i Minerwa, przyszło chrześcijaństwo i swym zwyczajem w miejscu dawnych świętości zbudowało klasztor, zwany Hospitium Balneorum. Było to ksenodochium, czyli protoplasta współczesnego szpitala, coś pomiędzy schroniskiem a sanatorium. W obrębie klasztoru został zbudowany kościół San Martino, który już dawno nie istnieje, lecz imię jego patrona nosi jaskinia wykuta w skale, prowadząca do wodnego tunelu i naturalnej sauny. Na wspomnienie tych czasów zbudowano też ścieżkę drewnianej architektury średniowiecznej, w której można doświadczyć sauny i gorących wód w stylizowanych rustykalnych pomieszczeniach, pachnących żywicą i ziołami, a nawet wypełnionych relaksującymi dźwiękami natury. W podobnym czasie, prawdopodobnie w roku 1493, zawitał tu najsłynniejszy człowiek renesansu, sam Leonardo da Vinci, odwiedzając Mediolan z racji zaproszenia na ważne politycznie wesele. Nie oparł się urokowi tutejszych gór, opisując go w swym Kodeksie Atlantyckim.
Dolinę Valtellina wieńczą góry nad Bormio, zawsze ośnieżone i budzące grozę. (…)
Codex Atlanticus
Produkuje się tu dużo mocnego wina, a bydła jest tyle, że mleka jest więcej niż tego wina. (…)
A w Bormio są gorące źródła. (…)
Leonardo da Vinci
tłum. własne
Kogo zresztą tu nie było… Im późniejszy okres, tym więcej znanych nazwisk, ale gdy pełnia wstaje znad ciemnych sylwetek gór i drzew okalających termy, myśli odbiegają do czających się wokół lich. Alpejskie opowieści pełne są różnego rodzaju nimf czy innych duchów wodnych, a wśród nich ważne miejsce zajmują aquane. Jeśli ta nazwa skojarzyła się Wam z wspomnianym uprzednio Naquane, to słusznie – zarówno nazwa parku, jak i wiele rytów naskalnych tam świadczy o tym, że kult świętych wód i istot je uosabiających sięga najstarszych ludów tych ziem. Same aquane mają wiele twarzy – w najstarszych legendach są syrenami o wodnych włosach i odwróconych stopach, zmiennokształtnymi kobietami przybierających ciała wydr, a nieco później zyskują nogi i racice kozic.
Zanurzając się w tych wiecznie płynących wodach można na własnej skórze poczuć ich istotę, którą legendy opisują jako widzenie przeszłości i przyszłości, ale nie teraźniejszości. Zawsze nowa i świeża, a jednocześnie przedwieczna – woda źródlana to najstarszy archetyp nie tylko fizycznego oczyszczenia, ale i szerokiego punktu widzenia. Jednym z najstarszych atrybutów aquane są krosna, symbol nieskończonej sieci powiązań. W przeciwieństwie do popularnej symboliki wody jako emocji, relaksu czy zapomnienia, tutaj widzimy zupełnie inne skojarzenie. Czystość fizyczna i zdrowie od zawsze było postrzegane jako katalizator lotności umysłu, stąd nie będą zaskoczeniem skojarzenia bóstw wody z bóstwami mądrości. Wspomnianą Minerwę łączy z wenecką Reitią nie tylko domena wód, lecz i aspekt wiedzy. Spekuluje się wszak, że imię Reitia pochodzi od źródłosłowu związanego z pisaniem, gdyż jej imię znamy właśnie z zaskakująco wielu tabliczek wotywnych do niej skierowanych. Bormanus zaś został skojarzony z Apollem jako wiosennym bóstwem mądrości i uzdrawiania.
Tak wróciliśmy na początek opowieści, zataczając pełny krąg zarówno w tej historii, jak i w naszej drodze przez kolejne baseny, banie i wodospady. Opuszczamy termy, spoglądając w górę, na grań Reit oświetloną prawie pełnym księżycem, przypominając sobie jedną z lokalnych legend.
W zamku na górze Reit mieszkała księżniczka Fiordareit (Kwiat Reit). Pewnego dnia, zmęczona, obmyła twarz w potoku Braulio. Tam w swe czarne ręce złapał ją Duch Wód i zmusił do obietnicy, że pewnego dnia zostanie jego żoną. Po powrocie do domu jednak Fiordareit zapomniała całe wydarzenie. Lata mijały, dziewczyna dorosła i zaręczyła się z panem na Monte Scale. Pewnego wieczora, gdy wróciła ze spaceru z narzeczonym, do jej komnaty wspiął się biały wąż. Był to nikt inny tylko Duch Wód, który przyszedł po wypełnienie obietnicy. Księżniczka przypomniała sobie całe zdarzenie i chciała uciec, ale nie była w stanie. Przylgnęła do klifu, który przygarnął ją i zamienił w kamień. Z jej wyciągniętej dłoni popłynął wodospad, wspomnienie utraconej miłości.
Lokalna legenda z Valtelliny
tłum. własne
Można powiedzieć, że kąpiąc się w tych źródłach złożyliśmy obietnicę powrotu. Alpy przestały być tylko fajnymi wakacjami, ale wlazły pod skórę. Kiedy zaplanowaliśmy wizytę w Starych Termach była to swego rodzaju ciekawostka. Niby wiedzieliśmy mniej więcej jaką mają historię, ale zawsze byliśmy z tych, co raczej depczą skały niż leżą w wodzie. Jednak kiedy wszystko złożyło się w całość – przełom zimy i wiosny, dnia i nocy, śniegu i gorącej wody, kultury łacińskiej i protoceltyckiej, a w końcu legendy i faktu – wtedy, zupełnie niespodziewanie, przeżyliśmy jedno z najbardziej kompletnych doświadczeń równonocnych. Po dwóch tygodniach ostrej wyrypy – nart, łyżew, treków, zwiedzania, fotografii i ostrego researchu, a wieczorami jeszcze pracy – było to idealne podsumowanie, natychmiastowe spojrzenie z perspektywy, odsuwające gdzieś zmęczenie materiału i chaos nieodłącznie towarzyszący odruchowej maksymalizacji doświadczeń. In aqua sanitas, woda niesie jasność umysłu, na wiele różnych sposobów.
Opowieść druga – wino
21 marca 2020, Warszawa
Patrząc na pustą butelkę po winie z Valtelliny z zeszłego roku, tegoroczna równonoc smakuje gorzko. Mieliśmy świętować w Val Gardena, może wchodząc na Wiedźmie Ławki, jeżeli akurat byłoby ciepło, a może zjeżdżając na nartach z Marmolady…
Mieliśmy wybór – jechać po symboliczną nową butelkę, albo nie. Kiedy staliśmy przed tą decyzją, wiele osób jeszcze się decydowało. Gospodarz z AirBnB nie oddał nam pieniędzy za rezerwację, twierdząc, że Południowy Tyrol jest bezpieczny, choć 200 km dalej wojsko zamykało drogi. W końcu może tylko panikujemy, może to nie aż takie straszne, na pewno uda się to zatrzymać, nie ma co podejmować drastycznych decyzji… Pokusa życia jak dawniej jest potężna, bal musi trwać, wino musi płynąć, nawet na Titaniku. Ostatecznie nie pojechaliśmy, ale wielu w naszej sytuacji pojechało, i część z nich powróciło jako „pacjenci zero”, przyczyniając się do tego chaosu, który teraz stał się naszą codziennością.
In vino veritas, wino niesie prawdę – te słowa okazały się prawdziwe nie tylko w sensie, że pijani ludzie mają mniej zahamowań. Wino uzależnia i prowokuje do przymykania oka na konsekwencje swoich działań, chęć staje się kompulsją i obnaża prawdę o człowieku i jego kryteriach wartości. Nieistotne, czy to wino imprezowe czy mszalne, każdy ma jakieś swoje, które szepcze mu do ucha i kusi. Na obecną sytuację złożyło się wiele uzależnień, od specjałów kulinarnych przez całą machinę biznesową aż po potrzeby towarzysko-kulturalne. Kolejne drobne kamyczki uruchomiły lawinę konsekwencji, którą ciężko będzie zatrzymać.
Wiosna zawsze była porą testowania wstrzemięźliwości i rozsądku. Nieprzemyślane korzystanie z zapasów zabijało naszych przodków na przednówku, a na przeżycie zarabiało się właściwie całą resztę roku. Tej wiosny zbieramy smutne żniwo gospodarki rabunkowej, którą prowadzimy, aby pić to metaforyczne wino, właściwie w każdej dziedzinie życia – bachantki dorwały się do uczty, którą sami przygotowaliśmy. Jak już jesteśmy przy tych winnych porównaniach, to święta boga wina w rejonie greckim i łacińskim (Dionizja, Bachanalia, Liberalia) zwykle przypadały właśnie na okres między przesileniem zimowym a równonocą wiosenną i ich symbolika odwoływała się zarówno do twórczych jak i niszczących sił natury – szaleństwo, seks i śmierć idą w nieodłącznej triadzie. Odrywając się od dogmatów i zostając w samej sferze ewolucji symbolu, nie sposób nie zauważyć pewnych powiązań z chrześcijańską Wielkanocą. Religie zmieniają cel narracji, ale nie język, którego używają, stąd wino i krew jako ekstaza (tym razem mesjanistyczna) prowadząca do tragedii wydaje się być pewnym spójnym motywem mitycznym kultur rejonu śródziemnomorskiego. Starożytni traktowali tę zależność jako nieuchronną ofiarę pobraną przez bogów, my jednak wolimy na to patrzeć jak na całkiem racjonalne ostrzeżenie.
Tym razem nie będzie więc wina i wyjazdów. Równonoc spędziliśmy na pustych, zimnych bagnach pod Warszawą, z dala od ludzi. Umoczyliśmy buty w błocie i z pewnym opóźnieniem zjedliśmy truskawkowego mazurka, jak już różowy księżyc wypełnił się w całości. W białe góry kiedyś wrócimy, ale dopiero, jak orszak dionizyjski zaspokoi swój głód. Na razie butelka pozostanie pusta – potrzebujemy czystej wody i opamiętania, którą niesie. No i mydła, rzecz jasna, współczesnej tarczy Minerwy.
Różowa pełnia Mazurek księżycowy